Małymi dziećmi lubimy się chwalić. Niemowlak uśmiechnął się lub pomachał grzechotką – tata i mama pieją z zachwytu. Roczna panienka przeszła sama przez pokój – oklaski, ochy i achy. Dwulatek powiedział „daj to” – rodzice rozgłaszają wszem i wobec, że malec przemawia całymi zdaniami. I dobrze. Jakże mogłoby być inaczej? Dziecko to w gruncie rzeczy cud. Natury, Stworzenia, Biologii, Kosmosu, jak kto woli. Ale cud.
W miarę dorastania, zaczynamy patrzeć na ten cud coraz bardziej krytycznie. Też słusznie, choć robi się wtedy zdecydowanie mniej beztrosko. Bo w szczególności własne dziecko pociąga za sobą obowiązek wychowania. A skoro jest obowiązek, pojawia się odpowiedzialność. I tak ulatnia się błekitno-różowy obłoczek z firmamentu rodzicielskiego życia. Dziecięcego zresztą też.
Szkolne lata zapoczątkowują niemal masowe narzekanie na dzieci. W chórze tym najgłośniej słychać nauczycieli, wtóruje im wielu rodziców, a wraz z nimi wszelkich maści moraliści i eksperci od patologii społecznych. Patologie faktycznie mamy dziś niczego sobie. Młodzieżowe chuligaństwo i wandalizm, narkotyzowanie się i alkoholizowanie, seks nastolatków, uzależnienie od Internetu, zakupów, jedzenia, gier komputerowych, brak autorytetów moralnych, materialistyczny styl życia, ucieczki z domu i sekty, młodociana przestępczość i ogólny kult przemocy. Jeżeli nawet nie wszystkie dzieci popadają w te plagi, to wszyscy dorośli tego się boją. Powstaje nowa patologia: psychoza strachu o dzieci i narzekania na zapas, na wszelki wypadek.
Żeby jeszcze szły za tym jakieś poważne zmiany wpływające na mądrzejsze wychowywanie dzieci póki są jeszcze małe i nadają się do kształtowania jak plastelina. Tymczasem nie, mimo strachu o dzieci rodzice wcale nie zaczynają spędzać z nimi więcej czasu, nie czytają im więcej mądrych książek, nie opowiadają ciekawszych bajek i wcale więcej nie rozmawiają o sprawach ważnych dla dzieci. Na dodatek sami nie zawsze dają najlepszy przykład.
No i na kogo tu się teraz gniewać?
Nie ma sposobu, abyśmy sprawili, by nasze dzieci były lepsze od nas. Jeżeli zechcą, mogą to kiedyś osiągnąć same. Na ogół wszyscy uczymy się na swoich błędach, nie na cudzych. A już na pewno nie na strachu rodziców przed tymi błędami.
Moja przyjaciółka ze Szwecji ma córkę z zespołem Downa. Dość regularnie pisujemy do siebie. W miarę dorastania naszych córek informacje o nich wypełniały sporą część naszych listów. W listach ze Szwecji zawsze wiele było opisów kolejnych dokonań tamtej dziewczynki: a to że już nauczyła się czytać albo wykroiła z drewna serduszko dla chłopca ze swojej klasy, że sama pierwszy raz pojechała autobusem do szkoły i nie zabłądziła, że ma poczucie humoru, umie karmić gołębie i lubi słuchać muzyki. I tak dalej. Same radości. Przebiegam myślami swoje listy o moich dzieciach i czuję lekkie wyrzuty sumienia. Czyżbym powieliła schemat nieobcy tak wielu rodzicom i wychowawcom? Zamiast z dumą podkreślać to, co potrafiły, zauważałam raczej ich niedostatki; zwracałam uwagę na minusy, zamiast na plusy. W sumie, zbyt rzadko chyba pozwalałam sobie na radość, zbyt często na niepokój. A one tymczasem jakoś mimo to dorosły, stały się piękne, dojrzałe i są żywym dowodem, że nic z moich niepokojów się nie sprawdziło. A ja, co się namartwiłam, to moje. I niestety, ich też.
Chyba jest tak, że i my, i nasze dzieci, jesteśmy w gruncie rzeczy dość podobni, a w każdym razie nikt nie jest jakiś szczególny, do wszystkich stosują się identyczne reguły i wszystkim służy i nie służy mniej więcej to samo. Niektórzy rodzice sądzą, że jeżeli zainwestują w wychowanie odpowiednio wiele pieniędzy, to dziecko odpłaci im porównywalną ilością powodów do chluby i dumy. Tymczasem arytmetyka nie najlepiej pasuje do spraw międzyludzkich, zwłaszcza uczuciowych. Dzieci na ogół buntują się przeciwko zbyt wygórowanym ambicjom rodziców. Zwykle próbują szukać swoich własnych marzeń, zamiast spełniać marzenia głodnych chwały rodziców. Nie oczekujmy też, że dzieci naprawią nieszczęśliwe małżeństwo albo że przy pomocy dziecka uda się zbudować związek. Dzieci nie powinny rodzicom ujrządzać życia ani być rodzicami własnych rodziców.
„Szczęśliwe dzieci wychowują szczęśliwi rodzice” – ta sentencja psychologa Wojciecha Eichelbergera oddaje na pewno cząstkę prawdy. Szczęście, jednakże, to taki motyl, który schwytany i zamknięty w dłoni umiera, a najpiękniejszy wydaje się wtedy, gdy za nim gonimy. Może więc powinniśmy raczej kierować się nieco inną wskazówką – że mądre i dobre dzieci wychowują mądrzy i dobrzy rodzice. Być szczęśliwym na zamówienie nie sposób. Mądrość zaś i dobro to kanony dość wyraźnie określone, a więc przez to bardziej osiągalne. Można się ich w każdym razie nauczyć, choćby z Dekalogu.
Jest to jednak zadanie na całe życie. Tymczasem dziś wystarczy zacząć od tego, by myśląc o swoim dziecku cieszyć się jego istnieniem, dbać o nie najelpiej jak potrafimy, wspierać, poświęcać mu czas, i wychowywać tak, by samemu stawać się najlepszym sobą, jakim można być.
Twoje dziecko nauczy się od ciebie dokładnie tego samego.
Ewa Woydyłło – artykuł ze strony autorki www.woydyllo.pl