Wielu informatorów, z którymi rozmawiałyśmy podczas naszych wycieczek badawczych, podkreślało, że zawieranie związku małżeńskiego z miłości dominowało wśród biedniejszych ludzi, a „jak był wielki gazda, to sie yny dziwoł (patrzył) coby mu dziełucha czy synek prziniyśli coś”.
Kiedy dochodziło jednak do głosu uczucie a nie majątek, bywało różnie. Zazwyczaj, jak podkreślała jedna z naszych informatorek „kiejsi to chłapcy gónili za babami”. Gdy taki chłopak zakochał się bez wzajemności, mógł sobie dziewczynę zjednać czarami. W tym celu wykorzystywano krople potu: „Jak pachołek był ze swojóm miłóm na muzyce, to mioł z nióm tańcować do siódmych potów. Pot z czoła mioł ociyrać do czystej chustki, a potym te spoconóm chustkę mioł wykryncić do piwa. Wystarczyła malusińka kropeleczka tego potu. Jak potym dziywcze sprubowało* tego piwa, to już było na wieki zakochane w tym pachołku (pisał Władysław Sikora w swej książce „Wielokropki” i potwierdzone to zostało przez naszych rozmówców). Zdarzało się też czasem, że dziewczyna zakochała się bez wzajemności w chłopaku, wtedy do „przyczarowania chłopców” używała różnych ziół, przede wszystkim lubczyku. Ważną rolę w zdobywaniu serca ukochanego odgrywała także krew miesięczna dodana np. do piwa.
Młodzi ludzie poznawali się zazwyczaj na tzw. „muzykach”, czyli zabawach wiejskich. Kiedy chłopakowi spodobała się dziewczyna, chodził do niej na tzw. „zolyty”, aby zjednać sobie jej miłość. Okres zolyt trwał od kilku miesięcy do roku, a kiedy chłopak zdobył przychylność dziewczyny, odbywały się „snymby”, czyli inaczej „namowy”: „Syn od gazdy posłoł jakigosi takigo, co mioł tyż pieknie w gymbie, co umioł mówić i posłoł tam z chrzestnym łojcym do rodziców młodej, czy by se móg jóm wziónć. I to były snymby” – wyjaśniła nam pani Zuzanna. Przyszła para młoda nie miała prawa do zabierania głosu podczas trwania tych rozmów. Uzgadniano tam najważniejsze sprawy: datę ślubu i osoby które będą zaproszone na wesele. Na „snymbach” decydowano także o podziale majątku, kto co dostanie: „Tam uż sie musioł dowiedzieć, kiela dostanie albo ón, albo óna, ale to uż jako downo: kiela dostanie pyniyz, czi krowe, czi świnie, co tam wszecko”.
Po „snymbach” państwo młodzi szli na probostwo, aby dać na zapowiedzi, czyli tzw. „ogłoszki”. Musieli także chodzić na nauki przedślubne „na farę”.
Wesela odbywały się w większości wsi najczęściej w sobotę, natomiast w Jaworzynce i Bukowcu na początku XX wieku we wtorki, a w Koniakowie w poniedziałki. Starano się nie zawierać związku małżeńskiego w maju, według wróżby: „W maju ślub, szybki grób”, ani w listopadzie, gdyż to z kolei wróżyło smutne życie. Bywało, że wesela trwały nawet trzy dni, ale najczęściej wyglądało to tak, że w pierwszy dzień było to właściwe wesele (u pani młodej), a w drugi dzień „poprowki” (u pana młodego).
Zanim przejdę do omówienia przebiegu wesela, warto wspomnieć o ciekawym na Śląsku Cieszyńskim zwyczaju roznoszenia „kołoczy” gościom weselnym, sąsiadom czy znajomym. Roznoszono je najczęściej w czwartek przed weselem. Dla gości, którzy przychodzili później na zabawę weselną, były one czymś w rodzaju „wysłóżki”*: „żeby tyn, co robi to wiesieli, sie w sobote nie musioł kłopocić, jak odchodzóm goście”. Dla sąsiadów i znajomych był to symboliczny poczęstunek oraz wyraz radości z nadchodzącego wesela”. Zwyczaj roznoszenia kołoczy jest jeszcze popularny, ale już bardzo rzadko i tylko w niektórych miejscowościach (np. w Jaworzynce) w pieczeniu kołoczy uczestniczy rodzina pani młodej i sąsiedzi. Obecnie zamawia się je w piekarni, z czego jedni są zadowoleni, inni mniej.
Ślub wyglądał odrobinę inaczej w rodzinach katolickich, inaczej w ewangelickich. Pani Janina (katoliczka) z Jaworzynki opisywała wesele w następujący sposób: Najpierw w domu pana młodego i w domu „młoduchy” osobno podawane było śniadanie. Każda rodzina podejmowała w domu swoich gości weselnych. Po śniadaniu w domu panny młodej oczekiwano przybycia pana młodego, który w końcu przyjeżdżał po pannę młodą ze swoimi gośćmi i orkiestrą. Kiedy pojawili się przed domem „młoduchy”, okazywało się, że drzwi są zamknięte, nikogo nie wpuszczano do środka. Ktoś z wnętrza domu śpiewał:
„Po coście tu przyszli
Istebnianie pyszni
Nie ma tu dziywećki
Podla wasij myśli”
I tym samym rozpoczynał się dialog między gośćmi panny młodej i pana młodego. Sprzeczali się:
”Łotwiyrejcie dźwiyrze
Puście nas do siyni
Jyny dejmy pozór,
Coby co nie wziyni.”
Cały czas podtrzymywano ten śpiewany dialog, aż w końcu wpuścili pana młodego za próg. Najpierw przyprowadzano do niego „piórko” czyli małą dziewczynkę, drużkę i pytano, czy może chce tę. On odpowiadał, że nie, że ta za mała. „Piórko” mówiła jakiś wierszyk, życzenia, pan młody podarował jej jakiś słodycz czy pieniądze i odchodziła. Następnie przychodziła starsza drużka, i również pytano, czy to ta. Czasem przyprowadzano dla żartu jakąś starszą panią albo dziadka przebranego za kobietę, a pan młody musiał się targować o tę swoją prawdziwą „młoduszkę”. Pani Janina opowiadała: „Ón musi na tacym dać piynióndze a piyrściónek. Piynióndze się dowo tak: monety dajóm, zacinajóm łod drobnych, potym wiynksi sumy, banknoty, a óni się targujóm, zie mało, zie za tela nie dajóm. Ale potym jak uź do piyrściónek na tacym, to uź potym idóm po młodóm.” Następnie wszyscy się zbierają, młoducha przypina „żynichowi” bukiecik tzw. wóniónczkę i razem klękają do błogosławieństwa. Po błogosławieństwie jadą do kościoła do ślubu. „Po ceście (po drodze) stojóm zapory, łoto na przikład chłapcy wyciógnóm łostrewkym i potym abo dajóm im gorzołkym, abo piynióndze, to dziepro puściom. Abo się przebiyrajóm za cosi i zastawiajóm cestym.”
Kiedy uda już się wszystkim dojechać do kościoła, następuje msza, a po mszy, gdy państwo młodzi wychodzą na plac kościelny, goście sypią im grosiki, żeby im się darzyło. Następnie składają młodym życzenia i wszyscy udają się do remizy czy gospody na zabawę.
Punktem kulminacyjnym wesela były kiedyś oczepiny. Pani Janina wspominała: „Jako jo miała, to były taki łociepiny, jako powinny być. Ciocia mi ścióngała tyn wiónek i tam taki prziśpiywki spiywała, panny tańciyły dookoła, a młody ni móg wejść. Śpiewało się:
Na skraju w zielónym lesie
Ciecze woda, rozlywo sie
Jo sie w wode dziwała
Swój wióneczek widziała…
A potym:
Jak cie bedóm ciepić, pozdrzij do kumina
cobyś nejpirsigo powijała syna.
Jak cie bedóm ciepić, pozdrzij na powały
Coby twoje dziecka ciorne łoczka miały.
No i się ciepiło. Zakładało się siatkym, ciepiec i wsiecko fajnie”.
Inna informatorka, ewangeliczka z Bystrzycy, mówiła nam: „Jak jo się wydowała, to był taki zwyk, że tatowie nie szli na ślub, byli w dómu. Jyny szli starostowie i wiesielowi, a tatowie w domu. Jeszcze pamiyntóm, że jak tyn żynich prziszeł du dómu po młoduszke, to starosta tam miał przemówieni, no i potym na mały stołeczek klyknął żynich z tóm młoduszkóm, ale óna musiała przed tym błogosławieństwym jako odpytać (wygłosić krótką przemowę do rodziców i rodzeństwa z podziękowaniem za dzieciństwo i czas spędzony w rodzinnym domu oraz z prośbą właśnie o błogosławieństwo na nową drogę życia). Jo płakała, a młoduchy dycki płaczóm, bo to jednako jest cosi takiego w życiu… Potym rodzice przidóm, położóm rynce na ich głowy i pobłogosławióm.”
O oczepinach mieszkanka Bystrzycy (również ewangeliczka) opowiadała: „Po północy potym starościna, ty babki, ty ciotki to do drugigo pokoju się szło i tam mie zaczepiły. A żałujym tego, żech sie nie śmiała do zwierciadła podziwać jak wyglóndam, bo taki zwyk był, a to mi je strasznie żol”.
W pozostałych miejscowościach obrzęd weselny wyglądał podobnie. W Bukowcu po mszy świętej młodzi szli się „przipytać du dómu, tam kany bedóm bywać” i tam ich witano chlebem i solą. Przy weselnym obiedzie bardzo często śpiewano (i nadal się śpiewa) pieśń „Ojcowski dom”.
W Nydku istniał przesąd, że by pani młoda, miała w przyszłości lekki poród, drużki musiały jej wszyć do sukni ślubnej piórko. Do buta wkładała sobie pani młoda monetę „aby miała dycki piynióndze”. Natomiast podczas nocy poślubnej żynich musiał wszystkie haftki i guziczki przy sukni pani młodej sam rozpinać, aby w przyszłości zawsze pomagał swej żonie rozwiązywać problemy, a rano w pierwszy dzień po ślubie, pani młoda „nie śmiała ciapkać, trzepać pierzyn, tylko wygładzować, coby jóm mąż dycki głaskoł”.
Oczywiście tradycyjne zwyczaje weselne na Śląsku Cieszyńskim są obecnie, w wyniku rozprzestrzeniania się kultury masowej, wypierane przez te najbardziej popularne i obecne w całej Polsce. Jednakże rejon cieszyński, na tle innych regionów naszego kraju, bardziej widocznie broni się przed zatonięciem w morzu białych mercedesów, gołąbków trzymających w dzióbkach obrączki i natarczywych baloników. Wciąż w pamięci ludzi – i to nie tylko starszych – żyje piękno i oryginalność dawnych zachowań.
Anna Ludwin, 23 listopada 2011
Foto: Internet
* Na Śląsku Cieszyńskim istnieje różnica w wymowie „ó” i „u”, dlatego niektóre słowa w polszczyźnie ogólnej pisane przez „ó”, w zapisie cieszyńskiego tekstu gwarowego, pisze się przez „u” i odwrotnie.