Gdyby 8 maja 1891 roku nie zapukała
do drzwi mieszkania przy Lindowerstrasee w Berlinie żyłaby zapewne dłużej
i szczęśliwiej. Zakochana Marta Foerder zdecydowała się jednak
na ten desperacki krok i powzięła decyzję, która miała zaprowadzić
ją do rajskiego ogrodu, a otworzyła wrota piekieł.
Zanim jednak w skromnej niebieskiej
sukience, z butelką starego wina w ręku stanęła przed drzwiami
Stanisława Przybyszewskiego była niewinną panienką z dobrego,
żydowskiego domu.
Panienka z dobrego domu
Marta Foerder urodziła się
16 stycznia 1872 roku w Wągrówcu. Była piątym dzieckiem Pauliny i
Józefa Foerderów. O historii tej rodziny wiemy niewiele. Stanisława Kotlińska
w książce „Stach, jego kobiety, jego dzieci” pisze: „Jedni
z tych stron powiadają: ‘Józef Foerder był kupcem. Czym handlował,
trudno określić. Miał szynk, jak każdy Żyd, a w nim wszystko,
co potrzebował chłop na wsi, począwszy od rzeszota a skończywszy
na nafcie i wódce’. Drudzy prostują: ‘Nie, to nie był szynk,
ale sklep bławatny. Do dziś jeszcze mamy w komodzie rzeczy uszyte z materiału
tam kupionego; kolory nie do sprania i nie do zdarcia materiał. Ten Foerder
to był uczciwy Żyd. Wszyscy go tu podobno lubili. Jak było trzeba
to nie odmawiał i dawał na <>’. Jeszcze ktoś inny dodaje:
‘To była na pewno restauracja, ale zanim ją założył
to pracował jako adwokat Hahna, też w Wągrówcu’.”
Niezależnie od tego, czym tak
naprawdę zajmował się ojciec Marty, dość powiedzieć,
że był człowiekiem wykształconym i na tyle zamożnym, że
nie żałował pieniędzy na muzyczną edukację córek.
Gry na pianinie uczył je dwudziestoletni Staś Przybyszewski. O tych lekcji
wszystko się zaczęło.
Ekscentryczny Staś
Stanisław Feliks Przybyszewski
urodził się 7 maja 1868 roku we wsi Łojewo na Kujawach. Był
dwunastym synem nauczyciela Józefa Przybyszewskiego i drugim potomkiem jego drugiej
żony Doroty z domu Grąbczewskiej. Dziadek późniejszego pisarza, Michał
Przybyszewski posiadał trzystumorgowe gospodarstwo na przedmieściach Wągrówca.
Znajdujący się na jego terenie folwark nosił nazwę „Ameryka”
i był jednym z najchętniej odwiedzanych przez okoliczną ludność
miejsc. Dziadek Przybyszewski był bowiem w mieście szanowany i poważany.
To właśnie pod opiekę wągrowieckich krewnych ojciec Józef postanowił
oddać krnąbrnego syna, gdy ten niezbyt dobrze uczył się w gimnazjum
w Toruniu i popadł tam w złe towarzystwo.
W Wągrówcu szesnastoletni chłopak
zadomowił się szybko. Już wtedy uchodził w miasteczku za ekscentryka.
„Bo widział więcej, niż widzieli inni, bo więcej czytał
i więcej słyszał – pisze Sebastian Chosiński –
Jak sam wspominał w jednym z listów, przywiózł ze sobą
do Wągrowca ducha spiskowego: ‘(…) gorący udział brałem
w pracy nad nauką języka polskiego, dziejów Polski i jej literatury, a
przecież to na moim nędznym poddaszu odbywały się tajne uroczyste
schadzki i obchody 3-go maja i 29-go listopada [tj. z okazji rocznic uchwalenia
Konstytucji 3 Maja i wybuchu Powstania Listopadowego – przyp. aut.], a lada chwila
groziło nam sromotne przepędzenie z wszystkich gimnazjów pruskich i proces
o zdradę stanu’ . I choć w słowach tych musi być sporo
przesady, faktem jest, że wraz z pojawieniem się w wągrowieckim gimnazjum
Przybyszewskiego powstał w tej szkole intelektualny zamęt.”
Zdolny pianista
Nie ma co ukrywać, Stanisławowi
nie bardzo odpowiadała kuratela krewnych, postanowił więc przenieść
się do wynajmowanego mieszkania. Stać go na to było ponieważ
otrzymywał stypendium finansowane przez poznańskiego Towarzystwo im. Karola
Marcinkowskiego i dorabiał ucząc gry na pianinie (solidne lekcje tego
instrumentu odebrał w dzieciństwie od matki). „Ojciec, wciąż
mieszkający w Łojewie, po cichu podejrzewał, że Stach sporą
część pieniędzy wydaje na pijaństwo. Niekoniecznie musiał
się mylić…” – uważa Chosiński. Prawdą
jest jednak także i to, że na fortepianie grał znakomicie i chętnie
koncertował nie tylko w gronie znajomych.
Podczas występu w gimnazjalnej
auli, który zgromadził liczną publiczność, a wśród słuchaczy
znaleźli się przedstawiciele miejskich władz, grał utwory Chopina,
Liszta i własne. „Zachwycony wirtuozerią młodego pianisty
był nawet sprawujący wówczas władzę w powiecie landrat von Unruch,
który w prezencie obdarował Stacha zimowym paltem. Jakże ogromne musiało
być jego zdziwienie, gdy „krnąbrny Polaczek” odesłał mu ów prezent”
– pisze Chosiński. Ten występ otworzył dwudziestoletniemu
Przybyszewskiemu drzwi wągrowieckich salonów i zdecydowanie powiększył
jego portfel, bowiem lekcje posypały się jak z rękawa. W ten sposób
Przybyszewski trafił do domu przy Rynku zamieszkiwanym przez pięć
uroczych panien Foerder. Dwie z nich miał uczyć gry na fortepianie.
Miriam rudowłosa
„Pierwsze lekcje, w salonie
z fikusami i czerwonym aksamitem kotar, odbywały się przy milczącym
udziale starej pani Foerderowej. Później matka ujęta skromnym sposobem
bycia młodego nauczyciela zostawiła bez obawy i jedną i drugą
córkę na kolejnych lekcjach” – wspomina
Krystyna Kotlińska. Tymczasem czarnowłosa Róża o brązowych oczach
i rumianych policzkach zawróciła bez pamięci w głowie młodego
i kochliwego nauczyciela. Rudowłosa, blada i młodziutka Marta była
cichym świadkiem płomiennego romansu starszej siostry. Milcząco towarzyszyła
tym dwojgu podczas spacerów, w odpowiednim momencie zostawiając ich samych
i ukrywając sekret przed rodzicami. „Ona sama kryła się
też ze swoją tajemnicą: dziwnym dreszczem, który szedł przez
palce, przenikał, gdy pan Stanisław układał jej dłoń
na klawiaturze i mówił do niej jakoś inaczej, piękniej
niż wszyscy: ‘Dziecko złote, Miriam rudowłosa…’”
– pisze Kotlińska.
„Dla pana inna kobieta jest
pisana”
Dziwne zachowania starszej córki,
coraz częstsze lekcje kończące się spacerami nie mogły
ujść uwadze czujnych rodziców. Gdy wreszcie ktoś uprzejmy doniósł
Józefowi Foerder, że podczas tych spacerów Marta sama przesiaduje na ławce,
a jej towarzysze gubią się gdzieś po ustronnych miejscach wezwał
Stanisława na męską rozmowę. Zdaniem Kotlińskiej mogła
ona brzmieć mniej więcej tak: „Panie Stachu! My Pana bardzo lubimy
i szanujemy, pan ma talent, przed panem cały świat stoi otworem, ale my
prosimy o pozostawienie naszej Róży w spokoju. Przed nią inne życie
niż przed panem i dla pana inna kobieta jest pisana. Odwołuję się
do honoru pana Stanisława i do jego szlachetności”.
Pan Stanisław tymczasem „z
wielkim bólem i żalem” miał zamiar opuścić Wągrówiec,
marzyły mu się bowiem studia w Berlinie. Przysiągł, że
Róży więcej widywać nie zamierza, choć „wyć można
i dalibóg, że będę dziś jeszcze wył”.
Żegnając się z ukochaną w salonie poprzysiągł
jednak pisać do niej listy na umówiony adres i ustalił terminy spotkań
w Berlinie…
Ostatnie spotkanie Róży i Stacha
odbyło się w wakacje rok później. Wówczas okazało się,
że więcej ich dzieli niż łączy. Róża rzuciła
więc: „Żegnaj.. na zawsze!”. Nieco przygnębiony, ale
i zadowolony Stanisław wrócił do Berlina. Kilka miesięcy później
rzeźbiarz Franciszek Flaum przyniósł mu wiadomość, że stary
Foerder nie żyje, a Paulina zamierza wraz z córkami przenieść się
do Berlina. Dawne uczucie natychmiast odżyło. Przybyszewski ujrzał
nową nadzieję dla swojego związku z Różą. Tymczasem jej
umysł i serce zaprzątał już kto inny – piewca dobrej nowiny,
Franciszek Flaum. Wkrótce Róża Foerderówna zdecydował się zostać
jego żoną.
Słodka niespodzianka
O swoim nauczycieli muzyki nie zapomniała
jednak młodsza z sióstr, Marta Foerder, która na zawsze odcisnęła
piętno nie tylko na życiu, ale i na twórczości Przybyszewskiego.
Pojawiła się jako Helena w dramacie „Dla szczęścia”
i Janina w trzeciej części „Homo Sapiens” w „Malstromie”.
Przybyszewski chętnie i często nadawał swoim bohaterom rysy znanych
sobie osób, a swoje przeżycia transponował na literaturę. Jego tragiczny
związek z Martą Foerder stał się do tego doskonałym materiałem.
Pierwszy rozdział rozpoczął się w dniu 8
maja 1891 roku.
W dzień imienin Stanisława,
do jego drzwi w mieszkaniu przy Lindowesstrasse 16 zapukała Marta. Pod wpływem
nieskrępowanej, artystycznej atmosfery Berlina (często była gościem
w pracowni Flauma, gdzie zresztą spotykała Przybyszewskiego) uwierzyła,
że i ona ma prawo do miłości i wyznania swoich uczuć.
Zwłaszcza, że Przybyszewski co i rusz kokietował ją miłymi
słowami, tajemniczymi spojrzeniami i niewinnymi uwagami, takimi jak ta: „Czy
też kto będzie pamiętał o dniu mego patrona, świętego
Stanisława Męczennika i czy też kto odwiedzi mnie o godzinie szóstej
wieczorem ?”. Pamiętała. Stachu powitał ją słowami:
„Co za słodka niespodzianka, przyszła moja Muszka. Moja Miriam”.
Weszła do środka i została już na zawsze.
Alkoholowa noc
„Marta dużo zawiniła
przynosząc mi w moje imieniny butelkę wina; może nie przeczuwała,
że się upiję” – wspominał Przybyszewski. Tymczasem
stało się inaczej. Alkohol i gorąca atmosfera dusznego wieczoru sprawiły,
że w łonie młodej dziewczyny zaczęło kiełkować
nowe życie. Nie miała już po co wracać do matki, zresztą
nie chciała.
Materialne położenie obojga
nie było najlepsze. Stanisławowi cofnięto stypendium, wynagrodzenia
za pierwsze literackie teksty nie było widać. W takich warunkach dziewięć
miesięcy później przyszedł na świat Bolesław. „Boleś
spłodzony fizjologicznie i nie z miłości, bom Marty na chwilę
nie kochał, tylko litość – litość – litość.
[…] Ona za mną szalała, a ja prosty łotr, widząc to,
dla eksperymentu ją wziąłem […] Po przyjściu Bolesia
na świat błagałem na klęczkach Martę, by teraz wróciła
do matki, ale nie chciał […]” – zwierzał się
w listach Przybyszewski.
Dwudziestoczteroletni ojciec ukrywał
przed rodziną informacje o swoim synu, zwłaszcza, że matka szykowała
jego małżeństwo z Bogumiłą Łakomską. Choć
zakochał się w niej bez pamięci, przyszłą żonę
wymienił na… kilka białych kruków. „Znasz moją pasję
do hebrajskiego, więc wypożycz mi jedną z tych ksiąg, a utoruję
Ci nie tylko drogę do serca Bogumiły, ale i otworzę na oścież
bramę do twej bogdanki” – pisał w liście do przyjaciela.
Tymczasem Marta wiernie czekała w domu na powrót „męża”
marnotrawnego.
Życie w skrajnej nędzy
W 1892 roku światło dzienne
ujrzała pierwsza książka Przybyszewskiego „Chopin Und Nietsche”.
Rękopisem zachwycił się doktor filozofii, krytyk i pisarz, Franciszek
Serves, który jako jeden z nielicznych darzył Martę prawdziwą sympatią
i współczuciem. Dwa lata po jej śmierci utrwali ją na kartach swojej
powieści „Fermenty”. Tak wspomina swoje pierwsze
z nią spotkanie: „Umówiliśmy się […], że pójdę
z nim do jego rodziny, która mieszkała na dalekim krańcu północnego
Berlina w dzielnicy zupełnie proletariackiej. Przedtem jednak uprosił
u mnie 20 marek, bo był zupełnie obszarpany, a żona (Marta nigdy
nie została prawną żoną Przybyszewskiego – przyp. aut.)
i dziecko nie mieli co jeść. Żył w ogóle w skrajnej nędzy
i nie miał się nawet za co porządnie ubrać. […] Stachu
– bo tak go nazywaliśmy – był szczęśliwy, że
mógł od razu porobić zakupy. […] << Mutek, Muttek –
wołał już ze schodów – mam kiełbasę i masło,
i szynkę, możemy najeść się porządnie, a jeszcze zostanie
coś z pieniędzy na piwo>> u góry pojawiła
się młoda kobieta w czerwonej robotniczej blizce, trzymając dziecko
na ręku. Była to Marta Foerder.”
Marta nie miała łatwego
życia. Ukochany rzadko bywał w domu stając się ozdobą berlińskiej
bohemy, ale ona była mu ślepo oddana. „Ze Stachem nie ważny
stawał się i brak pieniędzy, i konieczność ciągłego
prania jedynej koszulki Bolesia, i ta sama ‘w świątki i piątki’
sukienka. Przybyszewskiemu zapewne nie byłą z nią wtedy źle
– można to nazwać nawet szczerym wówczas przywiązaniem. Miłość
i oddanie Marty schlebiały próżności, a jej cierpliwość
i zgoda były po prostu wygodne” – uważa Kotlińska.
Początek tragedii
Gdy w czerwcu 1892 roku Przybyszewski
dostał posadę redaktora naczelnego „Gazety Robotniczej” mógł
wraz z synem i konkubiną wyprowadzić się do większego mieszkania.
Zamieszkali wraz z jego bratem Antonim i jego żoną Marianną. Często
namawiali oni Przybyszewskiego, aby z Martą się ożenił, on jednak
zachłysnął się już wolnym życiem wśród berlińskiej
bohemy.
W domu bywał rzadko, gdy się
pojawiał był zazwyczaj pijany. Ludwik Krzywicki tak pisze we „Wspomnieniach”:
„Wypadło mi kiedyś być wieczorem w jego mieszkaniu, by poznać
całą jego rodzinę, a więc żonę i dziecko. Miałem
przed sobą pocieszny, a tragiczny widok, kiedy dzieciakowi będącemu
wiecznie na rękach matki, pokazywał Przybyszewski z dumną rodzicielską
kieliszek koniaku, a berbeć trząsł się do trunku i wrzeszczał.
Ale wracam do żony. Pasowała całkowicie do nieładu i brudu panującego
w mieszkaniu. […]. Miała postawę wcale nie wykwintną, twarz
ordynarną, nie ozdobioną nawet świeżym rumieńcem, ale Przybyszewski
pokutował za swoją uległość. […].W tej rodzinie
kryła się możliwość wielkiej tragedii”.
Tragedia rozpoczęła się
w momencie, gdy na drodze Przybyszewskiego stanęła piękna i demoniczna
Norweżka – Dagny Juel. Poznali się w marcu 1893 roku, w sierpniu
już byli małżeństwem choć Marta nosiła pod sercem
kolejne dziecko Stanisława i przyzwyczajona do częstych nieobecności
ukochanego w domu nie przeczuwała, że już wkrótce opuści on
wspólne mieszkanie przy Wohlerstrasse. 14 listopada 1893 roku
na świat przyszła córka Przybyszewskiego i Marty Foerder, którą nazwali
Mieczysławą.
Przez następne dwa lata
Przybyszewski żyje z dwoma kobietami – Martą i Dagny.
Z żoną podróżuje po świecie, aby w między czasie wracać
do czekającej z wiernością i nadzieją Marty. Czy w końcu
i ona zdała sobie sprawę z nieszczęśliwego położenia?
Przybyszewski w usta Janiny z „Malstorma” włożył takie
o to słowa: „Jaka ja byłabym szczęśliwa, gdybym Cię
nigdy nie była poznała […] Lękam się ciebie. Nie wiem
[…], co robisz, co myślisz. […] Czasami mi się wydaje, że
mówisz do mnie zupełnie mechanicznie, i że sam nie wiesz, co mówisz. Tyś
bardzo, bardzo nieszczęśliwy […] Może być mnie pokochał,
gdybym była silniejsza, gdybym była odporniejsza na Twój szatański
urok.”
Tymczasem 6 lutego 1895 roku rodzi
się Janina, trzecie dziecko Marty, 28 września tego samego roku Zeonon
– pierwsze dziecko Przybyszewskiego z Dagny.
Na zawsze sama
Z początkiem czerwca 1896 roku
Przybyszewski postanawia przeprowadzić z Martą ostatnią rozmowę
i uwolnić siebie od niej raz na zawsze. Rozmawiają długo. Marta wyznaje,
że znowu jest w ciąży. „Mamy prawo przypuszczać, że
dowiedziawszy się o nowo poczętej istocie, Przybyszewski rzucił w
panice słowa, że nic go to wszystko nie obchodzi, że kobieta, a szczególnie
ta w wolnym związku, winna wiedzieć, co czyni. I Marta zapewne wtedy wreszcie
zrozumiała, że już na zawsze zostaje sama, z uczuciem oszukanej kobiety,
kochającej nadal tego na swój sposób nieszczęśliwego człowieka”
9 czerwca 1896 roku Marta była
w domu sama. Antonii i Maria Przybyszewscy, u których mieszkała, wyszli w odwiedziny.
Gdy wrócili po kilku godzinach zaniepokoił ich głośny płacz
pełzających po podłodze dzieci. – Gdzie
mama? – zapytali najstarszego Bolesia. – Tam – chłopiec wskazał
ręką na drzwi łazienki. W wannie leżała nieżywa Marta,
na podłodze – mała, pusta buteleczka.
„W tej rodzinie kryła się możliwość wielkiej tragedii”
– zabrzmiały jak echo słowa Krzywickiego.
Przybyszewski został oskarżony
o śmierć Marty, choć nie było go wówczas w Berlinie. Na kilka
dni trafił nawet do więzienia. Stracił przychylność brata,
a niechętna mu berlińska Polonia jeszcze gwałtowniej zaczęła
się wypowiadać na temat rodaka. Pocieszenie znalazł a ramionach Dagny,
która za kilka lat miała opuścić go na zawsze w podobny sposób.
Paulina Sygnatowicz, 28 lutego
2010
źródła:
Chosiński Sebastian, Wągrowieckie
tropy Stanisława Przybyszewskego, „Magazyn Esensja” nr 06,
sierpień 2003.
Kotlińska Krystyna, Stachu,
jego kobiety, jego dzieci, Kraków 1978.