Budzioszki

Budzioszki

Zapakowałem budziki. Rozmnożyły się, opanowały, skolonizowały wszystkie półki, parapety, taborety i głębokie fotele, zajęły jedyny tapicerski taboret, stoły i stołki, stoliki i szczyty szaf.
Rozrosły się w olbrzymy, napęczniały jak dynie w pełni słońca i przestrzeni, jak tykwy w środku Afryki, jak zegary z wież kościołów i ocalałych z wojen i przegranych powstań narodowych ratuszów i dworców kolejowych, nieustannie pochłaniając czas. Wkrótce te spłaszczone z braku miejsca potwory z mieczami wskazówek spływały, przelewały swe cielska jak zegary Mistrza Salvadora i jazgocząc, dygocząc, strasząc upływem pożeranego i natychmiast trawionego czasu – wydalały z siebie szarosrebrne trociny pyłu opadającego wokół; dokładnie strawione niewidoczne sekundy unosiły się w narożnym pokoju, zgodnie z teorią nieokreśloności Heisenberga dostrzegalne w smugach dymu z najtańszych papierosów pojawiały się i zaraz znikały, działy się w sobie i nie działy, opadając na książki, na podłogę, szkła okularów i dno mojego oka.
Wredne budziochy! Wyżerały ze mnie czas i pustoszyły ducha. Patrząc na ich pucołowate mordy, czułem upływ czasu z siebie, obrzydzenie do świata z gwałtownym odruchem wymiotnym, ciężką senność w oczach i gryzący piach mroku pod powiekami.
Rozmnażały się bezwstydnie bez oszczędzania swoich pokrętnych organizmów i wcale niedyskretnie jak ludzie, lecz żywiołowo, podobne zwierzętom, młodym kochankom, diabłom – Bóg wie komu jeszcze, wyjąc jak syreny, ostrzegające Bagdad przed rakietowym atakiem niewiernych, nienażarte siebie, swoich ciał i oczu.
Budziochy samce, naelektryzowane i zerotyzowane do ostatniej śruby, śrubeńki widocznej tylko pod czystą lupą, walczyły ze sobą pod niebem brudnego sufitu do upadłego i spadały na podłogę, roztrzaskując się w drobiazgi, te natomiast, które szczęśliwie upadły na moją szeroką, aksamitną, w kolorze dojrzałego miodu wersalkę – dopadały czym prędzej rozbudzonych, pobudzonych do poczynań smukłych lub korpulentnych budziczek o dużych, fosforyzujących wieloślepiach, podłączając się do ich szparek gładko toczonymi karbami pokręteł, łączy albo bezprzewodowo dopadały co ponętniejszych budzioszek po dwóch, po trzech i więcej, jak to robią samce żab, wyciskając samicom skrzek do wody wczesnej wiosny w rowie, obok którego przejeżdżam na krańce wiejskiej rzeczywistości swoim starym, aż nierzeczywistym, rowerem.
Początkowo wychodziłem z pokoju zawstydzony i onieśmielony zachowaniem budzików, później rzucałem w nie ciężkimi, łatwymi do trafienia opakowaniami po „Super Mephistanie”, wreszcie, mając dosyć tej nachalnej orgii przeciągającej się poza czas bezładnej kopulacji – tłukłem je bez opamiętania tęgim brzozowym kijem ugiętym na końcu od częstego rozbijania i zabijania różnej maści, marek i wielkości, budzików.
Kij stał zawsze pod reprodukcją obrazu Müncha „Krzyk”. Rozbijane nim trupy czasożerów rozsypywały się po pokoju w tysiące różnych śrub, nakrętek, podkładek gładkich i sprężystych, pseudokamieni, trybów, trybików, kółek zębatych różnej wielkości, skorupy blach i osłon z tworzyw sztucznych, ich włosy czepiały się kija, trzęsąc się długo po śmierci mechanicznego motłochu aż czułem w palcach drżenie mojej białej broni.
Po każdym małym lub wielkim pogromie (wielki – urządzałem im w nocy, gdy nie dawały mi odpocząć, marzyć ani spać) – rano zamiatałem pokój i wynosiłem ich bebechy, zmiażdżone przypadkowym, celnym uderzeniem ścierwo, padlinę obrzydliwie poskręcaną w przedśmiertnym uścisku albo próbie ratunku – na rozstajne drogi poza domem.
– Nareszcie was nie będzie! – cieszyłem się, klnąc siarczyście. Ale były! Zawsze były, mimo starannie opracowanych i realizowanych pogromów, które miały mi umożliwić zachowanie resztek ocalonego czasu wyłącznie dla siebie i swoich uniwersalnych spraw.
Budziki – jak robactwo, pluskwy i karaluchy w akademiku – szybko nabyły instynktu zachowawczego, nauczyły się strachu, miałem więc do czynienia z mutantami biobudziochów, jakich nie powstydziłaby się najlepsza światowa firma produkująca mutanty.
Bały się i uciekały przede mną, wyczuwając mnie już na pierwszych stopniach schodów i w cieniu lipy, pod którą snuł się od dawna bezradny, smutny duch Kubusia Puchatka.
Polowałem na nie, najczęściej o zmierzchu, kiedy był mi potrzebny długi czas wieczoru, wyjmując z kieszeni niesłyszące jeszcze budzięta z pełnych gniazd płaszczy, we wnętrzu wersalki, w jednym taborecie; wyciągałem je z codziennie noszonej parcianej torby, spod regałów, z dziewięciu szuflad biurka, z wszystkich możliwych zakątków narożnego pokoju. Zabijałem je indywidualnie i dokładnie, niszcząc ich Centra Regeneracyjne. Poważnie uszkodzone, potrafiły w ciągu krótkiego czasu zregenerować się i bez potrzeby rekonwalescencji – już wieczorem, pełne wigoru niszczyły mi nerwy i pożerały czas.
Budziki najnowszej generacji – wysyłane w wielkich pudłach tuż przed zapakowaniem nastawiałem na przeciągłe wycie. Ciekawy byłem, czy nie uduszą się z braku czasu, który nie mógł przeniknąć przez wielowarstwową ścianę opakowania, i jak zareaguje poczta, kiedy tylko zaczną wyć, drżeć, trzeszczeć, grzechotać, piszczeć w tej ciasnocie i wypuczą mocno skrępowaną wisielczym sznurem pakę.

Augustyn Baran 2002.10.24

Share

Written by:

3 883 Posts

View All Posts
Follow Me :