W zimie padał przeważnie deszcz. Oblodzone nocą drzewa przypominały szklane, niewyobrażalne dla oka konstrukcje, prosto z filmów fantastycznych, których akcja dzieje się w dalekiej od naszej wsi, galaktyce. Sad, nadrzeczne zarośla, przydrożne wierzby i jawory, małe zagajniki i wielki stary las przy najmniejszym wietrze dzwonił szklanym lodem. Srebrne skorupy lodu opadały w zasięgu korony mieniącej się w słońcu w chrzęście zimnej muzyki trzasku. Strzechy na chałupach, stodołach i stajenkach, na niewielkich brogach, szopkach i chlewikach pokryte lodowym lustrem przypominały dachy szklanych domów z powieści Żeromskiego. Słońce uderzało w nie całą siłą, lustra dachów topniały w mgnieniu oka i trzeba było czekać następnego dnia. Czekałem następnego dnia na to rzadkie zjawisko, patrzyłem z niemym zachwytem, a Dola powiedział:
– Czegoś takiego się nie zapomina, a ty nie zapomnisz na pewno. Jestem, kurwa, tego pewien.
I znowu padał deszcz. Padał całą wiosnę, leje od początku lata. Nasza niewielka rzeczka wylewa dwa, trzy razy w miesiącu; każdy do widoku wylewającej rzeczułki już się przyzwyczaił, nikogo nie dziwi jej widok, zmarnowane na łąkach trawy ani poszum wody w nadrzecznych krzakach; wreszcie wciąż zgniłe niebo nad każdym, więc i nad nami. Kiedy te ulewy na chwilę ustają, wychodzi blade w mgłach słońce, prawie środek lata przypomina zgniłą zimę, nic więcej. Cała kotlina wsi paruje z nadmiaru wód, mgły ciągają się po niej, wspinają się na wzgórza, na lasy i ludzie mówią, najczęściej odwieczni chłopi, tak baby w olbrzymich chustach z frędzlami, jak i staruchy w szarych wyliniałych od czasu i moli kapeluszach, że gdy tylko mgły zaledwie podejdą pod niebo, to znowu zacznie padać. Od tego gadania nie mija nawet noc, i rano znów siąpi. Siąpa jest jeszcze gorsza niż deszcz. Siąpa jest przeraźliwie nudna, okrutna i beznadziejna.
Siedzimy z Dolą przy oknie, on u mnie przy oknie, albo ja u niego, wszystko jedno gdzie jest to okno – widać to samo. Tyle roboty – a tu potop za potopem. Ja najczęściej coś czytam, Dola więcej myśli, on uważa, że z tym czytaniem też trzeba nam będzie wkrótce dać sobie spokój, bo nie ma już nowych książek, a od czytania w kółko tego samego można dostać pierdolca. Dola najbardziej tego się w życiu właśnie obawia. Bo na wszystko inne jest lekarstwo, a na pomieszanie – nie ma i nigdy nie będzie. Pomieszania jest coraz więcej w ludziach i koniec świata będzie jednym wielkim pomieszaniem umysłów, jak kiedyś języków. Na pewno stanie się to w roku 2000, tak bowiem wszyscy uważają nie tylko w naszej wsi, ale w każdej.
Nic jednak nie wymyślimy, bo słota jest karą za jakieś i czyjeś we wsi grzechy, wciąż nie wiemy jakie i czyje, nikt nie chce powiedzieć ani słowa, być może są to jakieś grzechy ogólne, a nie szczególne, znacznie ciekawsze, bo wiadomo od kogo mogą pochodzić. W naszym wieku wszystkiego nie można się od razu dowiedzieć; nikt ci nie powie, informatorzy czyli plotkarze boją się. Przyczyny obaw są nam również nieznane. Być może z jednej strony wszyscy boją się Partii, z drugiej Kościoła, który też ma swój udział w wiecznym tumanieniu i ucisku ludu. Wiemy to z historii, polskiego, przede wszystkim z prelekcji i spotkań z pisarzami, którzy piszą piękne książki o Stalinie, Bierucie i innych Felkach.
– Pożyjemy, zobaczymy – Dola mówi tak zawsze, kiedy nie uda mu się niczego ukradkiem podsłuchać ani dowiedzieć się tak w domu, jak i od przypadkowych gości, przychodzących do jego ojca w sprawach politycznych, gospodarczych, kościelnych i nie tylko. Od pewnego czasu zaczynają przychodzić niemal w każdych, tak ważnych, jak i niewartych funta kłaków ze stu piczek.
W każdym razie nieźle nas ta przewlekła słota uziemiła, nudzimy się jak przysłowiowe mopsy. Zawsze o tej porze byliśmy rozigrani, jak dorastające byczki, dziś przypominamy muły, chociaż ani Dola i ja nie widzieliśmy dotąd ani jednego muła. Ojciec mówi, że Ruskie szli z mułami na zachód zdobywać Berlin, ale mogły to być normalne osły, jeżeli to były osły.
Każdego poranka wypatrujemy lepszej pogody, ale ta nie nadchodzi. Dzień za dniem bez odmiany, także każdy wieczór i noc w naszej wsi, bo w sąsiedniej wiosce mieszka płanetnik i zajmuje się, czasem skutecznie, wypierdzielaniem chmur na inne wioski. Nie można tego płanetnika sprowadzić do naszej wsi, ma moc czynienia dobra tylko na własnych wzgórzach. Wysłano wprawdzie protesty tak do Partii jak i Kościoła, jedne ze skargą na Wojtka–płanetnika, inne z prośbą o jego przybycie do nas, ale Partia nie odpowiedziała, a Kościół milczy. W takiej sytuacji nie skutkuje nic, ostatnie modlitwy błagalne w kościele też nie poskutkowały, chociaż baby chlipały, biły w posadzkę łbami, a chłopi jak zawsze kurzyli skręty pod wielkimi lipami, trzymając pety w dłoniach, żeby nie zamokły.
– Musi minąć oktawa Bożego Ciała – i wtedy dopiero będzie pogoda luks – powiedział wujek Dymitr, stary Rusin, który nie został Ukraińcem i ocalał z pogromu.
Wujka Dymitra niezbyt lubię, pewno dlatego, że nie ma za co go lubić. Jest bratem mojej babki od walecznego Koguta, babce dorównuje w gadaniu od rzeczy, a Kogutowi w czupurności przy każdym gdakaniu o niczym.
Podziwiam u niego leczenie ran otwartych lub wciąż otwierających się; nie buja, podpatrzyłem go, jak odkażał obcięte siekierą paluchy, podkładając je pod wysoko zadarty krowi ogon, gdy ta sikała olbrzymim strumieniem na łące za drogą. Szczochy lały mu się po obciętych paluchach na rękę i skapywały z łokcia w trawę.
Mój Ojciec też uważa ten zabieg za niezwykle skuteczny, ale przy najdrobniejszym skaleczeniu woli bardziej cywilizowane metody leczenia, ostatnio uwierzył w moc wody utlenionej.
Cierpliwie czekamy z Dolą do czasu ostatniego dnia oktawy po Bożym Ciele, kiedy to ma przestać padać, tymczasem już na dwa dni przed świętem nagle padać przestało, zatem od dwu dni nie pada i chłopi mówią, że teraz baby będą prosić Boga o deszcz i znowu zawracać Mu głowę przyziemnymi sprawami naszej wsi. A takich, jak nasza, ma całe galaktyki i należy wątpić, czy dolecą Go babskie zdrowaśki, ojczenaszki oraz głupawe litanie, których absolutnie nikt w niebie nie słucha. Nikt normalny ich nie słucha, odmawiają je wszyscy nienormalni, lekko niepoczytalni, najczęściej wcale nieoczytani nawet w najcieńszych partyjnych broszurach.
My – na pewno nie będziemy o nic Go prosić, a deszcz wcale nie jest nam ani razu w ciągu roku potrzebny. I nigdy nie będzie. Komuna się szerzy, wszędzie się umacnia, spółdzielnia produkcyjna we wsi już prawie powstała, jedną babę wyciągnęli spod koła ciągnika, co się rzuciła na ratunek ojcowskiego wertepu za Hawlowym Potokiem, drugą koło przejechało, ale nic się babie nie stało. Obie całe, zdrowe, rzecz tylko w tym, że sami biedacy do spółdzielni wstępują, a bogaty ani jeden.
Kiedy powstanie ta spółdzielnia, żaden deszcz ani susza jej nie zaszkodzi, bo spółdzielnia – tak nam mówią w szkole – będzie bogata i sama sprowadzi sobie sztuczny deszcz ze specjalnej deszczownicy, a ją ze Związku Radzieckiego. Ten będzie padał tylko na pola spółdzielców i ani jedna kropla nie spadnie na kułackie stajania, choćby kułacy na kolanach spółdzielnię prosili. Nie uproszą, ani ich nikt wtedy do spółdzielni nie przyjmie.
– Prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niż kułak wejdzie do spółdzielni produkcyjnej – powiedział na ostatnim apelu nauczyciel. Mimo to, trzeba walczyć ze wszystkich sił, trzeba uświadamiać, agitować, przekonywać spokojnie czyli perswadować. Nie wolno nam wszystkim tracić nadziei, bo nie ma wyjścia dla biednej galicyjskiej wsi, dla wszystkich polskich wsi i małych miast.
Do nas, młodych, jeszcze dzieci, należy ten świat, musimy go zmieniać w walce ze starym. Nie jest i nie będzie to łatwe, ale kiedyś zakończy się wielkim sukcesem. Pod przewodnictwem Partii zbudujemy drugą polską wieś, jak teraz budujemy miasta. Widać to na filmach i słychać w pogadankach radiowych na wszystkich falach. Można o tym przeczytać w gazetach i posłyszeć w opowieściach ludzi przyjeżdżających ze świata do naszej wsi.
Wysłuchaliśmy z zapałem tego apelu do nas, młodych ludzi, których stary świat trzyma na uwięzi razem z krowami, starymi i chudymi krowami, obsranymi po bokach, wymiona w dzięglach, kark we wszach i liszajach, które musimy paść całe popołudnia, a niektórzy nawet rano, zamiast w tym czasie słuchać radia, jeździć na wycieczki, poznawać świat, oglądać i kąpać się w morzu albo zdobywać góry, jak to jest w znanej piosence. Nasi młodzi radzieccy koledzy i koleżanki, pionierzy, mają już to za sobą, my jesteśmy jeszcze na początku walki o Nowe. Piszemy do nich listy, odpisują, proszą o „otkrytki”, my o odznaki. Ja ani nie piszę, ani o nic nie proszę. Tak zawsze najlepiej.
Dlatego już dzisiaj i od dzisiaj musimy zacząć przekonywać swoich rodziców, namawiać ich by wstąpili do spółdzielni produkcyjnej. Poza tym, także od dzisiaj, nasi nauczyciele pójdą do każdego domu we wsi i wspólnie wiele zdziałamy, jeśli tylko zdołamy przekonać ciemną wieś do światła przyszłości.
Wracam do domu: i ja dzisiaj zacznę swoje wielkie dzieło. Wiem, że Ojciec zrozumie mnie, że właśnie w spółdzielni będzie mu lepiej żyć, i nam wszystkim w domu też. Siostra będzie mieć ładne lalki w przedszkolu, Matka nauczy się jeździć na spółdzielczej damce do kościoła. Ojciec nie będzie musiał kłaść się o północy po ciężkiej robocie na tych wzgórzach, wstawać tak wcześnie, tylko będzie mógł normalnie pracować i odpoczywać, czytając za darmo gazety w świetlicy.
Niestety, jak prawie zawsze, tak i dzisiaj o tej porze nie ma Ojca w domu. Matka nie wie, gdzie jest, poszedł z kosą, bo nic przez te słoty nie skoszone, koniczyna się powaliła, trawy nadal stoją na łąkach nieskoszone.
Ojciec wraca głębokim popołudniem i znowu ma iść. Kosa się zatępiła, w polu same kretowiska, nie ominiesz ich kosą, bo nie widać. Klepie kosę, słychać miarowe uderzenie młotka o ostrze, płótno kosy grube – źle się klepie. Słychać na całe podwórze, wszędzie z zagród dobiega to beznadziejne klepanie kos. Taka dziwna, dawno nie słyszana muzyka spływa ze wzgórz i pagórków w kotlinę wsi i ma się wrażenie obstukiwania kamienistej powierzchni naszego globu przez chłopówdzięciołów.
Kiedy Ojciec na chwilę odrywa się od tego klepania, przestaje, chyli się nad pieńkiem i wbitą w niego babkę – powoli i delikatnie zachęcam go do tej spółdzielni produkcyjnej, co dopiero powstaje. Mówię o słowach nauczyciela na apelu, mówię o błaganiach nauczycielki i prawie każdego, kto uczy w szkole, namawiam żeby wstąpił, a zaraz będzie mu lepiej. Nie pomaga nic. Ojcu nie pomaga.
– Mnie jest dobrze, jak jest – stwierdza i powraca do klepania.
W takiej sytuacji widzę, że znowu poniosłem klęskę ze starym światem, którego nie można ani przekonać do nowego, ani cokolwiek mu wytłumaczyć. Siadam na wysokim progu i płaczę. Opłakuję nie tylko swoją klęskę, bo wiem, że przegrywa nasza wieś i nie tylko nasza. Tysiące wsi nad Sanem i innymi rzekami.
Trudno więc dziwić się Stalinowi, że musiał chłopów rozgromić, przepędzić, zgnoić albo zamrozić na dalekiej północy. I u nas nie inaczej się to skończy. Nic nie mogę więcej ponad płacz, ponad łzy zrobić. Ciekawy jestem, czy udało się innym?
Nazajutrz okazuje się, że nikt, żaden z moich szkolnych kolegów czy koleżanek ani jednym słowem nie agitował w swoich domach ani u sąsiadów. Wszyscy olali swoją sprawę i przyszłość. Widocznie albo ja jestem naiwniak i mięczak, albo oni wszyscy są zacofani, jak wujek Dymitr leczący groźne obcięcia pod krowim ogonem. Przyszłość pokaże, bo tylko przyszłość jest pewna, że będzie. Czas płynie w jedną stronę, i to z ruchem wskazówek zegara, a nie przeciwnie, jak się zdaje niektórym wariatom, a może i wszystkim którzy zwariowali, dostali hau i trzeba czym prędzej odizolować ich w dalekim od nas mieście.
Tymczasem wszystkie krety z naszych wzgórz już zeszły albo wciąż niewidzialnie schodzą do wsi. Wstaję rano, czas szkoły się kończy ale chodzić trzeba do zwycięskiego końca, a tu podwórze w kopcach. Całe podwórze usiane kopcami, nawet kamienie, którymi ojciec wybrukował obejście podniosły kamienne płytki sterczą jak po ostrzale artyleryjskim. I te kopce, wszędzie kopce.
W szkole, na dużej przerwie dopada mnie Dola i mówi, że krety narobiły całej kurwy pod jego łóżkiem. Rano sięga po buty, a buty przywalone gliną.
– Pod łóżkiem! – wciąż nie może nadziwić się Dola. I bardzo brzydko mówi o tych skurwysyńskich kretach. Nawet jego dziadek nie przypomina sobie takiej kreciej roboty. Owszem, słyszał, ale ostatni raz było to w Galicji przed rżnięciem panów. Widocznie też wkrótce kogoś będą rżnąć. Pewno komunistów – dodaje jego dziadek, który bardzo nie lubi tego specyficznego rodzaju ludzi. Opowiada nam, gdy przychodzę do Doli, że dopóki nie mają władzy – najbardziej przypominają dobrotliwych księży, a gdy ją tylko zdobędą w wyniku rewolucji lub machinacji – zamieniają się w czerwonych panów. Widział to w Związku Radzieckim, w którym musiał być na dalekiej wycieczce za kołem polarnym, chociaż wcale nie chciał, a teraz i u nas jest podobnie.
U Doli nie ma jeszcze w kuchni podłogi i nie wiadomo kiedy będzie. Mnie Ojciec wstawił zaraz na pierwsze urodziny, żebym dupą nie czuchrał po glinie przy raczkowaniu. Dlatego łatwo było kretom przedostać się pod tromem z podwórza i nabić kopców w kuchni, zwłaszcza pod łóżkiem Doli, gdzie przechowuje wiele tajnych skarbów. Umawiam się z nim, że zaraz po szkole przyjdę i pomogę mu zrobić porządek z kretowiskami, bo rano nie miał już czasu.
– Żeby wroga zniszczyć, trzeba go poznać. Nauczyć się mówić jego językiem, zbadać jego zwyczaje i życie – mówi Dola. – Ponieważ nie wiemy o nim nic – natychmiast należy się dowiedzieć możliwie wszystkiego. A wszystko wie nauczycielka biologii, panna nieco starsza, niż być powinna, o ryjkowatej kreciej twarzy, niewiele widzących brzydkich oczkach za grubymi jak dno butelki szkłami oraz nieprzyjemnych w dotyku, również podobnych kretowi paluchach, zakończonych łuskowato pałubiastymi paznokciami.
– Z tego powodu na pewno jest jeszcze niewyruchana i bardzo pobożna – głośno, ale tylko przy mnie myśli Dola. Matka Boska jest bowiem jedyną pocieszycielką dla wszystkich brzydkich i bardzo brzydkich dziewczyn, natomiast te ładne wolą niektórych świętych. W tej chwili to wszystko jest mało ważne, nieistotne, musimy zebrać wiadomości od tej nauczycielki, bo w bibliotece nie ma kompletnie nic. Ostatnio przywieźli z Komitetu tylko dziesięciokilową paczkę „Notatników agitatora” o upartej walce i bliskim już zwycięstwie ludu wsi nad kułactwem. O kretach, nawet o małpach, o których z Dolą lubimy czytać – nie było ani jednej broszury.
Nauczycielka rozmawia na górnym ciemnym korytarzu z równie brzydkimi cipciami jak ona sama. Odsuwamy je od pani i Dola zaczyna budować swoje wielopiętrowe pytanie o kretach.
O wielkiej nawałnicy kretów na wieś. O tym, że na wszystkich podwórzach same tylko kopce, takie małe termitiery, że wpieprzają się już do sieni, kuchni i izb, do stajen, szop i stodół.
Brzydka Pani – tak ją nazywamy – stwierdza dwie ważne rzeczy już na samym początku:
– że nie mówi się „wpieprzają”, bo tak mówią tylko bikiniarze i normalni chuligani oraz, że cokolwiek krety robią, jakiekolwiek mają zwyczaje, gdziekolwiek żyją – zawsze i wszędzie są przyjaciółmi chłopów.
Po pierwsze – spulchniają im nawet kamienistą ziemię, po drugie – niszczą dżdżownice i inne robale, pędraki czyli larwy chrabąszczy majowych, na powierzchni ziemi odżywiają się ślimakami i również wszystkim, co jest jakimkolwiek szkodnikiem, szkodzi chłopom, wsi polskiej, wszystkim ludziom pracy i zasłużonego odpoczynku.
Widzę, że Dola wierci się cały czas, rękę trzyma w kieszeni, miesza nabiał, raczej już dawno przestał słuchać wykładu, tylko ja słucham, bo słyszę i pamiętam. Dola niecierpliwi się i przerywa Brzydkiej Pani:
– Niedawno mówiła pani, że dżdżownice są przyjaciółmi chłopa, a teraz, że kret jest także przyjacielem, i do tego takim, który pożera innych chłopskich przyjaciół. Jeżeli kret jest przyjacielem, który pożera innego przyjaciela chłopa, to ten musi sobie wybrać ważniejszego i bardziej korzystnego przyjaciela – to przecież jasne, logiczne, a pani wciska męty.
– Ależ, Dola – broni się pani – z ciebie będzie kiedyś adwokat. Tymczasem przyroda jest jednym wielkim polem walki, to jasne, z tym, że człowiek musi bronić nie tylko słabszego człowieka, ale i zwierzęcia. Krety zeszły na wieś, bo zawsze w niej były, tylko te deszcze przepędziły je na wzgórza, bo kret nie lubi mokradeł. Krety żyją w całej Europie, od Islandii po Kretę, nikomu nie przeszkadzają, tylko tobie i kilku wiejskim kułakom.
– Ależ, proszę pani… – zaczął Dola, gdy nagle zadzwonił dzwonek z przepiłowanej łuski pocisku z sowieckiej armaty i każdy ruszył w swoją stronę.
– I co? – spytałem Doli.
– Kretynka, żona kreta – burknął Dola.
Nie powracamy już do tej rozmowy. Kobieta jest kimś, kto ma prawo i musi mówić bzdury. My natomiast musimy się ratować, trzeba rozpocząć walkę z kretami, bo nam w nocy do dupy wlezą i zaczną szukać robali.
– Niezłe są świece dymne, czytałem ostatnio w „Nowej Wsi” – mówię Doli, gdy wychodzimy ze szkoły.
Dola staje, chwilę intensywnie myśli i nagle mówi:
– I nawet wiem, gdzie one są. W każdym razie – niedawno jeszcze były. Widziałem w schowku w sklepie. Postoisz na czatach, a ja wezmę kilka. Zapomnieli o nich, nie będzie sprawy. Może nawet są przeterminowane, ale smród ani dym nigdy się nie starzeje.
Zagaduję sklepikarza, przymilam się, pytam o koński ząb, o skrzynki po marmoladzie, to znów o latarki z kolorowymi oczkami. Niczego na szczęście nie ma, celowo pytam o to, czego nie ma, bo nigdy nie było w wiejskim sklepie. Po chwili wchodzi Dola, chwali Boga, ponieważ trzeba Boga chwalić po każdej udanej akcji, i idziemy, jak możemy najszybciej.
Późnym popołudniem, ale na długo przed wieczorem, który w czerwcu zaczyna się późno, zgodnie z planem rozpoczynamy akcję.
Cztery świece zapalamy w czterech kątach kuchni Doli. Niemal równocześnie dwie na zewnątrz.
– Wszystko gra – cieszy się Dola. Starzy poszli daleko w pole oczyszczać ziemniaki z chwastów, a my w tym czasie zlikwidujemy inwazję przyjaciół. Kiedy wrócą – ani śladu dymu, grama smrodu i choćby jednego pierdolonego kreta. Padną wszystkie w całej okolicy, bo dym wykurzy ich z nor, a już z kuchni pod moim łóżkiem na pewno. Nie ocaleje ani jeden przyjaciel!
Natychmiast musimy wyskoczyć przez okno w kuchence Doli, drzwi już nie widać, i wyskakujemy, ratując się od czarnej śmierci w czarnym śmierdzącym siarką dymie. Na szczęście wszystkie się dymią, żadna się nie pali, pożaru nie będzie.
Na podwórzu kłęby dymu stają wysokim, ponad dach, dwa dachy, dziesiątki dachów, kominem – coraz grubszym nieruchomym słupem. Z okienka buchają kłęby dymu i wkrótce chałupinka Doli otoczona jest coraz wyższym, zbitym walcem dymu, z nieregularnym, nieco postrzępionym kapeluszem prawie atomowego grzyba wysoko pod niebem. Dym nie ustępuje, nie rozpływa się, wiatr nim nie targa, zatem dymu coraz więcej. Niestety, ludzi też, a szczególnie bab. Jakaś młoda i zwinna w dupie już biegnie na daleki Kiczor po ojca Doli.
Dymu z każdą chwilą coraz więcej, także ludzi z odległych już zakątków wsi. Zbiegają z pól, z łąk, diabli wiedzą skąd. Przyjeżdżają na koniach, na rowerach, furami. Tyle ich już, co na pogrzebie bogacza, wkrótce tyle, co na dwóch weselach razem dwóch córek bogacza, co się w jedną noc skurwiły pod Izdebnikiem, wreszcie tyle, co na odpuście plus ta dziurawa sikawka ze strażą pożarną.
Pytają o Dolę, miał przyjść ze szkoły, gdzie jest? Wyłażę z krzaków. Mówię, że Dola żyje, jest ze mną, tylko lekko zemdlał.
– Od czego te dymy? – pytają.
– Pewno Dolicha włożyła gumiaki do pieca i zajęły się.
Ale, żeby takim smrodem dymiły… – nie mogą się nadziwić.
Wkrótce wychodzi Dola z krzaków zza stajni i mówi, że za chwilę będzie napierdalało ile wlezie granatami oraz amunicją do maxa. Przestraszeni odchodzą, a na ich miejsce zjawiają się inni i milicja też.
Chałupa nadal w dymie, już rzadszym, bo tylko, z kuchni, z tej jedynej izby w chałupinie nadal dymi. Pewno spod łóżka Doli.
– Gazmaska! Gazmaska! – krzyczy któryś ze strażaków, a inny nakłada ją na łeb. Wywala drzwi do sieni, w kłębach dymu i na kolanach wydostaje się zaraz z powrotem na podwórze, ściąga maskę i krztusi się.
– Chuj z taką maską! – rzuca ją na ziemię.
– Kiedy będzie strzelało? – zastanawiają się baby i dorastający chłopcy.
– Za chwilę – mówi Dola. – Dziadek trzyma granaty w kredensie, a amunicję pod łóżkiem. Musi się wszystko odpowiednio nagrzać i wtedy jebnie raz a dobrze. Po dachu, po strachu i będziemy mieszkać we dworze…
– Co mówisz, co? – pyta milicjant.
– Mówię, że boli mnie głowa – wyjaśnia Dola.
Słońce przebiło się przez ostatnie kłęby dymu i resztkę gapiów na wzgórku nad chałupą, oświetliło podwórze. Wszyscy prawie się rozeszli, wrócił dziadek Doli i wyjaśnił milicji w czym rzecz.
To były świece dymne, dostał je w prezencie od Berii, kiedy wracał ze Sybiru niesłusznie tam wywieziony. Dziadek, takim gadaniem, uratował dupę Doli. Władza nie lubi dziadka, ale nie może mu nic zrobić, bo jest stary. Pokiwała władza głową w czapce i pojechała na rowerze w pizdziec.
Wróciłem do domu i zabrałem się do przygotowania referatu na podstawie ostatniego egzemplarza „Notatnika agitatora” o bliskim zwycięstwie ludu nad wrogiem wewnętrznym.
Na drugi dzień, zaraz rano, dopada mnie Dola i mówi zdyszany:
– Nie pomogło! Nie pomogło! Nadal żyją i ryją. Będziemy zwalczać mechanicznie. Będziemy tak długo ryć z biegiem nory, aż wyryjemy i zabijemy. Pomożesz?
– Pomogę!
– To przynieś dwie łopaty.
W szkole, na dużej przerwie w ostatniej chwili odwołano zapowiadany od tygodnia ważny apel. Nie będę więc wygłaszał bojowego referatu o kułaku – szkodniku wiejskim. Ktoś na ścianie kibli laską kredy, całą jej długością, wypisał haniebne hasło: KRETYNKA ŻONA KRETA.
Wszyscy wiedzą o kogo chodzi – ostatnia lekcja biologii w całości była o kretach tępionych we wsi czym się da: zalewano smołą otwory nor, wlewano naftę, ropę, gazolinę, serwatkę, pomyje, denaturat, goniuchę-samogon i kwas solny wynoszony ukradkiem z mleczarni. Wkładano do nor grudy karbidu i polewano wodą. Wszystko, co choćby troszeczkę śmierdziało miało być bronią przeciw przyjaciołom chłopa. Rozgrzebywano kopce i cięto łopatami, nabijano krety na dwurożne i czterorożne widły. Wlewano wiadra gnojówki i olbrzymie baniaki wrzątku z proszkiem do prania i bez proszku. Tymczasem Brzydka Pani z dziewiczym uporem nadal twierdziła, że kret – to najwspanialszy przyjaciel chłopa. W takiej sytuacji pojawiło się to hasło na ścianie kibli, wszyscy wiedzieli, że tyczy bardzo „konkretnej pani od kretów”, ale ona sama dopiero po dłuższym przekonywaniu przez kierownika szkoły była w stanie pojąć i odnieść go do siebie. A kiedy zrozumiała, zapłakała. Inaczej baba nigdy nie zapłacze.
Niestety, za autora hasła uznano Dolę. Dola, mocno zdziwiony, przywołaniem do pokoju kierownika, odparł jednoznacznie:
– Jedynym przyjacielem chłopa na świecie jest kret. Nawet kler nim nie jest i nigdy nie będzie.
Pod wieczór przyniosłem dwie łopaty mojego Ojca na podwórze Doli. On tymczasem pilnie obserwował podziemną wędrówkę kreta, a może nawet całego stada.
– Idą w kierunku gościńca, wyprowadzają się wreszcie z podwórza, przechodzą na łąki i na nich już zostaną. Do kolejnego potopu – powiedział, kiedy cicho podszedłem do niego i podałem łopatę.
Usiedliśmy jak najciszej: na naszych oczach podnosiła się ziemia z kreciej nory. Drobne grudki gliny obsypywały się po bokach łagodnego stożka kopca.
– Teraz! – szepnął Dola. – Teraz z obydwu stron, razem! Ścinamy głęboko kretowisko: olbrzymi kret jest przed nami na powierzchni wyrytej ziemi. Biega na oślep, bo jest prawie ślepy. Odbija się od śmierdzących nóg Doli, bo ma świetny węch, potem od moich, też niepachnących, i szuka wejścia do nory, na której twardo i pewnie stoi Dola.
Dola wymachuje we wszystkie strony łopatą, żeby celnie uderzyć. Trzyma ją w górze, a ja krzyczę:
– Przebacz mu! Przebacz! To może być kretynka, kretna…
Głuche uderzenie łopaty i kret ani drgnął.
– Przebacza się sobie i Bogu, nigdy zwierzęciu i babie – kończy akcję Dola.
Straty spowodowane we wsi przez krety – oficjalnych, może nawet urzędowych przyjaciół chłopa – okazały się znacznie większe i bardziej dokuczliwe, niż wszyscy na początku sądzili. Krety weszły – po drodze im było, jak mówili chłopi – prawie do każdej chałupy, nie ominęły niczego, co pod dachem we wsi stało. I wyszły dopiero wtedy, gdy im się zechciało wyjść i pójść tam, gdzie najczęściej lubią ryć.
Ci, co mieli podłogi w kuchniach i izbach byli w lepszej sytuacji – mogli chodzić po równinach, nie musieli omijać kretowisk, które mogły być albo i nie być pod podłogą, nie musieli wynosić w koszach i wiadrach ziemi, a potem lepić dziur, które zapadały się w jeszcze większe pod butem, nogą krzesła, łóżka lub stołu.
Żeby znowu chodzić po równym należało najpierw zryć dosyć głęboko starą polepę, przynajmniej na sztych łopatą, glinę obficie zlać wodą i przemieszać z sieczką lub plewami, żeby zakisła a następnie dopiero udeptać.
Nic nie jest takie łatwe ani proste, jak się może niektórym zdawać: przede wszystkim trzeba najpierw wynieść z kuchni meble, na szczęście nie ma ich za wiele. Prawie nic poza starą szafą, ławą dla gości stojącą pod ścianą i jednym rozległym, wspólnym dla wszystkich łóżkiem.
Pora jest oczywiście jak najbardziej fatalna – czerwiec, kiedy we wsi brak słomy na sieczkę, a plew prawie nigdzie już nie ma. Wszystko zjadły świnie, które zjedzą wszystko, czasem krowa i gdzieniegdzie koń.
Słoma natychmiast gwałtownie podrożała. Ojciec sprzedawał ją każdemu, kto tylko chciał kupić i zaraz przy kupnie zapłacić. Tych, co chcieli na kredyt, Ojciec odsyłał do spółdzielni produkcyjnej lub nieźle dziadującego PGR–u we dworze lub sąsiedniego za błękitnym Sanem.
W takim układzie – Ojciec od razu naraził się wszystkim: Partia uznała go za spekulanta, a Kościół za arcygrzesznika społecznego.
I jednym, i drugim Ojciec dał stanowczą odprawę: Partii powiedział, że zapłacił jej państwu należny podatek, oddał obowiązkowe dostawy w postaci wszystkiego co się urodziło i nie urodziło, zdechło po drodze do życia lub już się w dupie udusiło, a na polu wygniło; natomiast Kościół usłyszał to samo bez gadania na ambonie, co Ojciec z kościelnej ambony. Tym samym odparł stanowczy atak zespolonych sił partyjnokościelnych i nadal sprzedawał słomę, aż do ostatniego źdźbła w ogromnej stodole.
Wszędzie rżnięto słomę na sieczkę, kiszono glinę, do pieca chodzono z konieczności po deskach rzuconych na miękką glinę, a spano na strychach chałup, stajen lub stodół. Wszystkim musiało być przez jakiś czas gorzej, żeby już wkrótce mogło być lepiej. Innego wyjścia nie było, nikt go nie wymyślił od czasu jak wieś, a z nią i świat istnieje.
Po smutku zawsze jest radość, jak po radości smutek, jak płacz po śmiechu i śmiech po płaczu, jak po pierwszym dziecku – drugie dziecko, a potem po każdym następnym – w kurwę dzieci w każdej chałupie. Po czymś co jest, następuje to, czego nie było lub odbyło znacznie wcześniej za ludzkiej niepamięci. Życie jest bogate w różnorodność zdarzeń, chociaż ich przyczyny są różne, i trudno przewidzieć tak mogące się zdarzyć przyczyny, jak i wynikające z nich skutki, najczęściej przez wszystkie baby ze wsi obficie opłakane i omodlone.
Kiedy glina zakisła i była gotowa do ubijania, wiadomo było, że nawet najliczniejsza rodzina nie podoła ubiciu gliny na twardą polepę.
We wsi nastawało Święto Deptania. Przygotowywano się do niego starannie, jak do każdych wielkich a rzadkich świąt. Pieczono paplańce, mulaki i wysokosolne zawijaki z gołego ciasta wycinanego szklanką albo pożyczoną u bogatej gospodyni specjalną foremką z blachy. Wyrabiał takie pewien zabugowiec, który ocalał z pogromu Polaków we Lwowie i pozostał na zawsze w naszej wsi.
Kogo stać było na zakup marmolady – piekł pączki, albo nawet smarował nią wafle andrutu na najsmaczniejsze ze wszystkich ciast. Gdzieniegdzie nawet ścięto zdychającą na późną starość kurę. Gotowała się od świtu do późnego popołudnia, a psy roznosiły kiszki po drodze albo tarmosiły je sroki po wzgórzu, wykłócając się ze sobą o smaczne nadzienie.
Patrzyliśmy z Dolą na unoszone przez sroki w powietrzu kichy i Dola mówił, że elektryfikują wieś i wkrótce wszędzie będzie socjalizm. W każdej chałupie, nawet kurnej.
Kiedy już wszystko było gotowe, ciasto upieczone, schowane przed dziećmi i kotami, a zakiszona glina lepiła się do rąk – można było zaprosić wszystkich chętnych do ubijania jej bosymi nogami, a kiedy ubiła się na tyle, że można było już zatańczyć – tańczono i polewano sobie od czasu do czasu gorzałeczką kręconą w potoku albo przemyconą do wsi z innej wsi, gdzie nie ma jeszcze Partii ani kościoła.
Ojca, z powodu tej nagonki za słomę przez zespolone wiejskie siły postępowowsteczne, nigdzie nie zapraszano. To był jeden powód, drugi był bardziej prozaiczny: w następny wieczór ubijacze szli do kolejnego domu, aż wyczerpała się lista gości i roboty w postaci ciężkiego tańca – ubijania gliny na twardą polepę.
Już zdawało się, że nigdzie nie pójdę, nie zobaczę tej wyjątkowej imprezy jakiej we wsi od dawna nie było, bo taka zdarza się raz na sto lat albo i rzadziej, kiedy niespodziewanie Dola przyszedł na chwilę do mnie i powiedział:
– Przyjdź, zobaczysz, posłuchasz – może ci się to kiedyś przypomni.
Wieczór u Doli od początku zapowiadał się niezwykle uroczysty. Taki powinien być do końca, jeśli coś się nie popierdoli. Dolicha upiekła kilka głębokich przetaków twardego ciasta – zawijaków, miały być również amoniaczki oraz te andruty, które wyżerałem pod oknami, na podwórzach lub w stodołach podczas wiejskich wesel. Ojciec Doli niespodziewanie otrzymał wsparcie finansowe dzięki Partii – kilogram dodatkowego przydziału marmolady był sukcesem o jakim ani on, ani nikt w jego rodzinie nawet nie marzył. Dowiedziała się natychmiast cała wieś i wielu zazdrościło małemu Doli. On natomiast przebąkiwał coś niecoś i o innych atrakcjach, w każdym razie miała być też muzyka. Obiecał przyjść Wojtek – skrzypek grający na wiejskich weselach, wszystkim znany i powszechnie szanowany nawet przez niemuzykalnych chłopów. Miał niedawno w Harej Jamie, gdy o północy z zabawy wracał ciekawe spotkanie z Mamunami, muszę dokładnie jeszcze raz o tym posłuchać, bo słyszałem piąte prze dziesiąte, niedokładnie pamiętam, a od pamięci zależy wszystko, co dzieje się w człowieku i wokół niego.
– Kto nie ma pamięci – może być tylko parobkiem – powtarza Ojciec.
Odliczałem dni do wieczoru u Doli, aż wreszcie nadszedł i cieszę się, nóg nie muszę myć, ponieważ wszyscy przyjdą boso.
Dolicha stoi już na podwórzu przed wysokim progiem, wita gości, wszyscy gromadzą się w przylegającej do kuchni sieni. Kuchnia jest już pusta i grząska, jak ziemia w pierwszy wieczór, tuż po stworzeniu, kiedy Bóg nie oddzielił jeszcze ziemi od wody i było jedno wielkie pokajanie czyli burdel. Wyjątkowo dzisiaj dwie lampy naftowe oświetlają obraz nędzy i rozpaczy panujący w całej chałupie.
Kiedy wchodzę, sień jest już pełna ludu. Mężczyźni weseli, a baby podochocone. Nie wiem czym, ale na pewno czymś, bo na pewno takie siedzą i gadają głośno, najchętniej o dupie. Każdy bosy, nogawki chłopi mają wysoko podkasane, tylko baby są takie, jak zawsze. Najbardziej cenione do tej roboty są baby ciężkie, tłuste, o nogach mocarnych, grubych, jakie mają posągi ewangelistów w kościele, podobnych półdupkach, wielkich jak opałki, o cycach obwisłych, obfitych, napełnionych babskim łojem. Raczej nie ma żadnej chudej baby, tylko Dolicha jest chuda i teściowa Dolichy, ale ta z powodu wieku leży na piecu, czekając na rżnięcie z wiecznie ruchającym ją dziadkiem Doli, którego nigdzie jednak nie widać ani też nikt o niego nie pyta. Ciekawa sprawa.
Ojciec Doli puszcza w ruch butelkę gorzałki z jednym kieliszkiem, drugą – w drugą stronę z drugim kieliszkiem i wkrótce obydwie puste, wyciśnięte do ostatniej kropli spotykają się pośrodku sieni. I tam zostają.
Matka Doli przynosi pełen przetak amoniaczków, ale Dola podaje mi schowany w dabce żaren pączek z marmoladą, wielki jak mały globus.
Gwar w sieni już jest nie do wytrzymania. Baby jeszcze bardziej są podochocone, prawie rozjuszone i bezwstydne, a chłopom też nie brakuje humoru po tym kielichu, czy dwóch, goniuchy.
Nagle Wojtek śpiewa:
Widać ci to widać,
która panna daje,
bo jej prawa noga
od lewej odstaje.
Śmiech i wrzawa zagłusza skrzypki Wojtka. Ale Wojtek gra, bo o to go proszono. Po to przyszedł, żeby grać, śpiewać i rozweselać ludzi w czas ich ciężkiej pracy. Chłopi z babami wciskają się wąskimi drzwi do kuchni, luźniej się robi w sieni, my z Dolą siedzimy na żarnach, trzymamy się żarnówki, ale w dupy nam zimno od kamienia. W chałupie Doli nie ma starych szmat, żeby pod dupę wcisnąć, co jest – każdy ma na sobie.
– Zaraz się przerzedzi, pójdą ubijać, a my siądziemy sobie na ławie i będziemy patrzeć na ludzkie wygłupy – mówi Dola.
Ma rację, bo w progu staje Karolina, nikogo nie wpuszcza i śpiewa:
Szedł chłopak do panny,
muzyczka mu grała,
ogonek mu sterczał,
torba mu wisiała.
Ktoś popycha Karolinę i ta ląduje na miękkiej wciąż glinie w kuchni. Inni wpadają na upadłych i góra męskodamskiego mięsa powiększa się w świetle lamp i już jest wielkości zgnojonej przez słotę kopy siana.
Gramoli się spod sterty ciał stary tłusty Leon, ociera gębę z gliny i śpiewa:
Ona ci mi za onego,
a ja ci za onę,
ona ci mi za gawrona
a ja ją za wronę…
Wojtek ani kroku nie robi w stronę kuchni, jak stanął na progu ze skrzypkami, tak stoi, gra, i śpiewa:
Jedna baba mówi drugiej,
że nie lubi kuśki długiej,
a ta druga na mnie mruga,
że najlepsza kuśka długa.
– Jeszcze, Wojciechu, jeszcze! – pokrzykują baby.
– Jak jeszcze, to jeszcze – mruczy Wojciech.
Czesała się grzebieniem,
czesała się szczotką,
smarowała piczkę miodem,
żeby miała słodką…
Rechot idzie po całej kuchni, wdziera się do sieni, przez otwarte okienka rozchodzi się po podwórzu. Wesoło i gościnnie jest u Doli, dawno tak nie było przez tę biedę, wojenne troski i powojenne dziadowanie. Ale teraz jest wesoło i to jest ważne. Ta wesołość jest ważna, to wspólne ubijanie klepiska, po którym będzie się dobrze chodzić, nie będzie już dziur, ani kałuż, wszędzie będzie równo, stół ani to jedno krzesło, ani ławy pod ścianą nie będą się kołysać, łóżko też nie będzie skrzypieć w czas ruchania baby, wszystko będzie w porządku w kuchni Doli, jak zatańczą, jak wytańczą, ugniotą na twardą polepę to klepisko ochocze teraz ludziska, chłopy i baby z całego przysiółka i z niektórych dalekich też.
Już zmęczeni są wszyscy, bo i środek już zatańczony, ubity, przejść po nim można bez obawy, nie zapada się, więc przechodzą środkiem i do sieni walą weseli, jak i przedtem, gdy wchodzili, baby rumiane, roześmiane, nogi w błocie mają utytłane aż gdzieś wysoko, chłopy ciekawe, jak wysoko, któryś dostaje pod oko, już nikt nie ciekawy nie swojej, babskiej przecież sprawy.
Jeszcze parę takich wyjść, takich błotnych polek, takich zawadiackich kozaków – i już wystarczy, będą Dolowie mieć kuchnię, jak boisko w stodole przy plebanii.
Przynosi Dolicha herbatę w garnuszkach dla bab, dla chłopów też po kubku. Przegryzają baby i chłopy po mulaku, biorą, przebierają ciacha, aż na sicie przetaka zostają same zawijaki wysokosolne, oraz stulaki powietrzem w środku nadziewane, wszystkie amoniaczki wyżarte, nie ma też paplańca, ktoś wyżarł paplańce. Tak myślę, że nikt inny, tylko Dola schował na czas głodówki w bezpieczne miejsce wszystkie smaczniejsze ciacha. Niezły pomysł miał Dola. Jak zawsze.
Wojtek znowu wstaje, skrzypki bierze, znowu gra i zaraz śpiewa:
Siedziała na słupku
na lewym półdupku,
a prawy półdupek
zwisał jej za słupek.
– Wojciechu, i ja nie gorsza – mówi Karolka i śpiewa:
Dała bym ci dała
maku na przetaku,
gdybyś mnie pokochał
a nie zrobił znaku.
Śmieje się Wojciech, wszyscy się śmieją. Dola patrzy na mnie, a ja cieszę się, zacieram dłonie i zapisuję w pamięci, by mi nic nie umknęło z wieczoru u Doli.
– Szkoda, że nie ma takiego urządzenia na świecie – żeby zapisało gadanie, śpiewanie i każdy głos – żałuje Dola. – Może kiedyś coś takiego wymyślą mądrzy ludzie… – marzy mu się.
– Pojedli, popili – czas do roboty! – mówi ktoś w ciemnej sieni. I znowu się pchają w te drzwi, znowu obmacują baby po gołych półdupkach, szczypią w zabłocone szpary – i już od progu kuchni z sienią idą w tan. Uginają się jeszcze nogi, jeszcze zapadają, teraz pod ścianami trzeba tańczyć, tam wywijać, tam udeptać, żeby wszędzie równo było zatańczone, zagłaskane i tak jeszcze musi być i to zaraz wymuskane, gdy się tańce skończą, bo potem polepa odstanie, nie zwiąże, łuszczyć się będzie, jak skóra po szkarlatynie, zamieść się nie da miotłą ani szczotką, wodą skrapiać nie pomoże, wszystko musi być akuratnie zrobione, a nie na odpierdol.
Okna otwarte, bo ciepło, od ciał i chuchów duszno, chłopy tylko w koszulach, baby rozchełstane, cycki im podskakują, chłopom do oczu cycki cudzych bab skaczą, chociaż tu wszyscy mają baby swoje, ale z obcym lepiej się skacze, lepiej polkę wywija, niż ze swoim starym, dobrze znanym i opatrzonym. Zawsze to lepsza cudza od swojej baby, zawsze to lepszy cudzy od swojego chłop.
– Hej! – krzyczy ktoś i wydziera się:
A starosta starościnie
zrobił syna na gościnie,
na słomie, na pszenicznej,
o laboga – jaki śliczny.
Ale nie ustaje:
Ciągnij, ciągnij za włosy
starą babę za włosy,
stara baba tego rada,
ciągnij, ciągnij za „dziada”.
Już mu ktoś przeszkadza, jakaś mu przeszkadza, bierze go w tan, już z nim wywija, on ją pod sufit podnosi i opuszcza, bo polepa jeszcze miękka – baby do góry nie da się podnieść, nogi zapadają. Nie można na widoku cudzej baby na świeżą polepę zwalić i wygrzmocić tak, by na zawsze popamiętała.
– Wszystko można, ale z ostrożna – mówi Adam z Działu, z którego od początku niewiele pożytku, bo chłop nieruchawy. Nagle Jagna się ośmiela, też przyszła, chociaż przez nikogo nieproszona, choć nieśmiała jeszcze ale zaczyna swoją przyśpiewkę, tę najbardziej ulubioną i na jej wiek akuratną, za którą jej w szkole zachowanko obniżono:
Cieszę ja się cieszę,
że mi cycki rosną,
dupa mi się piórczy,
będę dawać wiosną.
Odpowiada jej Wojtek:
Jeden lubi schaby, drugi lubi mostek,
A ja lubię cipkę, bo w niej nie ma kostek.
Wszyscy lubią, nie tylko Wojtek. Jeszcze musi Jagnie przyśpiewką odpowiedzieć, gdy w progu staje dziadek Doli, partyzant i Sybirak, teraz najstarszy we wsi dupcyngier i tajny producent znanej na okolicę goniuchy. Trzyma wysoko, na progu stoi, dwie litrowe butelki samogonu i wszystkim od razu w oczach jaśnieje, chociaż w lampach ostatnie krople nafty się dopalają.
Już kieliszków nie trzeba, każdy swego garnka albo stakana szuka, z sieni przynosi, dziadek po twardej nalepie pewnie stąpa, jedna butelka już opróżniona, resztkę dziadek z gwinta ciągnie i na oknie stawia.
– Nie pijcie tyle dziadek, bo w nocy na dupie zdechniecie – radzi synowa.
– Oj, zdechnie, kiedyś zdechnie – skrzeczy pełna troski dziadkowa starucha.
Śmieją się wszyscy, bo i śmiać się jest z czego, ale trza coś zakąsić, bo druga litrówka nie tykana. Dziadek Sybirak, co się Berii nie dał pod biegunem zamęczyć, trzyma ją pewnie, do piersi tuli. I głaszcze, i coś babuli pod nosem, ale zrozumieć go nie sposób.
Przynosi Dolicha z komory jeszcze jeden wielki, ale pewno już ostatni przetak pączków z tej marmolady od dobrej dla biedaków Partii. Każdy bierze po kuli, użera kęs i jeszcze na wiele kęsów mu starczy. Marmolady wprawdzie niewiele, ale kula razowego pączka olbrzymia, jak kamienna krzyżacka kula do armaty, cośmy ją z Dolą na filmie widzieli.
Tak więc, że polepa prawie udeptana, że każdy pączka – razowego olbrzyma już pożarł, dziadek Doli korek szponem paznokcia wyciąga, i każdemu, chłopu czy babie, równo, nawet z czubem polewa.
– Oj, zamęczy was babciu, zamęczy tej nocy – użala się Karolina nad leżącą na leżuchu wielgachnego chlebowego pieca dziadkową staruchą.
– Oj, piecze mnie, zawsze piecze – żali się babka Doli, z pieca skrzek jej słychać i gębę bez jednego zęba tylko widać rozdziawioną. – O litość go proszę nad moją szparą, nie ta ona już nie ta, co kiedyś była, a ten rozpustnik deka litości nad nią nie ma. Więc tylko zdrowaśki do Matki Boskiej Nieustającej Pomocy klepię, a on się rucha i rucha, bezwstydnik jeden i paskudnik sybiracki.
Śmieje się i śmiechem cieszy się dziadek, jak i wszyscy co w kuchni i sieni się podmacują, wiadomo, żadna jeszcze od ruchania nie umarła, a chłopów wielu w naszej wsi szpara wykończyła i na rano gotowi już byli; do Piotra się ledwo dowlekli ze sterczącym małym, a Piotr tylko z uśmiechem bez żadnego pytania bramę wiekuistą niebios im otworzył, bez najmniejszego wątpienia, bo uczynek dobry robili, do końca na marne życie się nie oglądając, bo co to za życie, jeśli szpara baby zaniedbana, rdzewieje tylko.
A, że Karolina babkę buntuje, dziadek rękę z wolna podnosi i zaczyna:
Jak będę umierał, będę gwałtu wołał,
Żeby mnie ksiądz proboszcz wraz żoną pochował.
Wraz z żoną pochował, w jednym grobie, w trumnie,
Żeby ją odwrócił tą maleńką do mnie…
Nie wszyscy znają przyśpiewkę dziadka, my z Dolą ją znamy i podśpiewujemy sobie, kiedy jest nam to potrzebne albo kiedy nam bardzo smutno.
Późno niepotrzebnie już się robi, lampy prawie gasną, nie pomoże ściemniać, knota przykręcać, bo ile może być przykręcony, taki jest. Trochę ludu siedzi w sieni, trochę po kuchni łazi i ostatnie nierówności zadeptuje, tylko Karolina chce się dziadkowi odwdzięczyć za ostatnią przyśpiewkę i do tańca go bierze.
Karolina, na pewno we wsi najtęższa baba, obliczamy z Dolą, że musi mieć sto dwadzieścia kilogramów najmniej, sama piczka waży dobre pięć kilo bez dziury, bo dziura nic nie waży chociaż dużo kosztuje, dziadek Doli przy niej jak przeciorek z ziarna cepem obity, ale swoje może, bo wieś skargi babki wysłuchała, zatem, nim tańczyć zaczynają, Karolina śpiewa, raczej wydziera się, bo też ma dobrze w czarnym czubie na głowie i w tym drugim:
Babka była pijanica,
a dziadek był pijak.
Babka miała jak donica,
a dziadek jak bijak.
I już tańczą. Zza cycków Karoliny nie widać siwej głowy dziadka. Z pomiędzy jej nóg nie widać nóg dziadka, sama jedna tańczy Karolina, z duchem dziadka tańczy i do góry go – siup!
Męczy się baba–słonica, przystaje, a dziadek zaczyna:
Jakem jechał do Przemyśla –
chwyciła się flądra dyszla…
Ale nikt nie słucha dziadka, każdy patrzy na nich oboje, bo Karolina znów go w siebie wtula, gdzieś wtulił się w szparę Karoliny cały Doli dziadek.
I nagle: coś strasznego się dzieje, na samym środku kuchni – zapada się pod nimi ubita glina, nogi Karolinie się zapadają, dziadek odskakuje, bo przez ręce Karoliny opuszczony, a ta grzęźnie, coraz bardziej wnika w ziemię rozmiękłą, coraz większe grzęzawisko, za chwilę woda z niespodziewanego źródła tryska, jeszcze bardziej zapada, powyżej kolan baba już się zapadła, jedną nogę podnosi, a drugą tym bardziej i głębiej zapada, chłopy przybiegają, nie udźwigniesz baby tak ciężkiej na pościeli, a co dopiero z błota, dlatego więcej chłopów pędem doskakuje. Wszystkie baby siedzą jak siedziały, omamunione, nawet nic nie gadają, każda patrzy, każda wytrzeszczu oczu dostaje. Tymczasem bajoro wciąga Karolinę w głąb ziemi, w zapadnię piekielną, szkoda tyle babskiego żywego mięcha stracić na zawsze i bez potrzeby, taka jedna noga i beka kapusty – żarcia na całą zimę; szpara – najważniejsza, gdzie jej chłop taką szparę napotka, nie ma takiej nigdzie, to jest okaz, to za nią się wszyscy w kościele oglądają, myślą podłą nawet w czas Podniesienia bez uczynku grzeszą, a ona już prawie po cipkę w tym bajorze, jej chłop też z odrętwienia posamogonowego się wydostaje, przypada z innymi, babę na bok wywraca, baba się tapla w błocie, chłopy mają rację – piczka jak donica, o której sama śpiewała, powaloną babę łatwiej będzie na smyka wydostać, ciągną za ręce, jej chłop za swojej baby kolano, potem za całe kopyto ją ciągnie, nie pomaga, do połowy babę wessało to źródło w samym środku chałupy, co do kurwy nędzy – hej siup! – Razeeem!!! Wszyscy! Łachy z baby zdzierają, w koszulinie samej zostaje, cienkiej i białej, czarne, wieczne gniazdo, wielkie jak ogromna po świńskiej krwi donica się przebija, ciągnij, ciągnij za „dziada”, obcemu nie wypada, wykołować babę trzeba, wyruszać ją w tym błocie; baba przestraszona, ani nie płacze, na oczy nie patrzy, nie wie co się z nią dzieje, może się jej coś śni po tej gorzałce, wywlekają ją całą, nie urwaną w pół ani gdziekolwiek indziej, nie naderwaną też, nie rozprutą dalej, niż trzeba, niż poprzednio była, gołą zupełnie, więc ktoś doskakuje i chce nam nakopać do dupy, Dola błyskawicznie wyjmuje żarnówkę z gniazda w kamieniu i pyta – przyjebać? – moralny pijaczyna zwija się od nas, my dalej patrzymy; Dola i ja – to jest niesamowite, za to kurwa, gdyby to opisać jak trzeba, tak jak to leci i dotąd leciało, jak się cały czas dokładnie działo, można by Nobla zerwać bez nikakich, szkoda tylko, że to chujostwo u mnie w chałupie, a nie u ciebie się dzieje.
– Nie wiadomo czy się cieszy, czy też smuci Dola.
Nafta wypaliła się nawet z knota, w który wsiąkła, ciemno na jebi mater, podchodzi ojciec Doli i prosi mnie, bym skoczył do chałupy i pożyczył u Ojca dwa kieliszki nafty, po kieliszku do każdej lampy.
Wychodzę i biegnę. Nie wiem, czy pożyczy, obaj pożarli się niedawno z powodu nadmiaru słomy w naszej, a zupełnego braku tak słomy jak i stodoły u ojca Doli.
Mówię Ojcu o co chodzi, czego potrzeba Dolom, co się u nich stało. U nas nafty cała beczka, co ją Ojciec Ruskim z lekko opancerzonego transportera zapierdolił kiedy na Berlin szli, mówię, że to biedni, dobrzy i gościnni ludzie, a takie u nich pokajanie się niespodziewane stało, studnia na tęgą babę na samym środku kuchni sama się zrobiła, Ojciec, że dobrze im tak, bo to zajebane lenie i złodziejaszki jeszcze od pańszczyzny, i ten stary Sybirak taki sam, z dupy nie złazi aż zgłodnieje, Berii z powroza się zerwał i tyle Ojciec ma o nich do powiedzenia, ale nafty dokładnie odmierzone dwa kieliszki pożycza.
– Zanieś im i zaraz wracaj, bo już późno – mówi. – I tak nie oddadzą, ale już więcej nie będą pożyczać. I będzie spokój z nimi.
Dolicha zdejmuje okopcone szkiełko, lekko przeciera lewą stroną fartuszka, odkręca aparacik podciągający knot i wlewa naftę. Jak zawsze – intensywny, dławiący zapach nafty rozchodzi się po izbie.
Podchodzimy z Dolą do cudownego źródła. Bajoro rozdeptane prawie na cały środek kuchni, dopiero teraz pokajanie, jeszcze większe niż po przejściu kretów było. Tam, gdzie babę wsysało dół olbrzymi na dwa, trzy wiadra głęboki sadzawka, po prostu zapadła się ziemia, przebiło się źródło po tych ulewach, żadnego cudu nie ma i nie będzie, żeby był – musi być w cudownym miejscu, gdzieś w lesie, gdzieś na pastwiskach, na rozstajach, gdzie lubią się święci Pańscy albo inne Niebiańskie Czynniki niewinnym dziewczętom tuż na drugi dzień po pierwszej komunii świętej pokazywać.
Dziadek Doli przez cały czas akcji z wydobywaniem Karoliny, jak się od niej oderwał, tak z rozpiętym z emocji rozporkiem chodzi, wielki mały mu sterczy, siny jaki psi chujek, żółty od dogasających lamp, grubymi jak sznurówki żyłami okręcony od dobrych dla wielu bab we wsi i po za nią uczynków; wszyscy patrzą na dziadkową fujarę, nie pierwszy raz ją widzą ale patrzą. Jagna też ją podziwia, kręcąc pełną wyobraźni głową i zaraz dupą: to w przód, to w tył, to po dwa razy na boki. Wszyscy o jego fujarze wiele dobrego słyszeli, uratował nią Amelię, żonę pułkownika, którą z nim razem w jednym wagonie Beria pod biegun wiózł, a baba zamarzała z mrozu, wszyscy ratowali jak mogli, nie pomagało, chuchali, nacierali, wreszcie dziadek podszedł i powiedział stanowczo do wszystkich:
– trza żonę pułkownika, jeśli tylko chce żyć – wewnętrznie rozruszać, to odżyje i pożyje jeszcze długo, bo to młoda kobieta, niewiele szczęścia zaznała z tym pułkownikiem, bo zaraz po ślubie był ten Wrzesień, kampania na zachodzie kraju i wschodzie, co jedna – to bardziej polska i cudownie przegrana, a już w pierwszej bitwie pułkownika mina uszkodziła tam, gdzie nie powinna jego ani nikogo uszkodzić. W takiej sytuacji pozostaje albo wewnętrzny rozruch i rozgrzanie baby od środka, albo pewna śmierć jeszcze daleko przed biegunem; na najbliższej stacji przyjdą enkawudiery i zamarzniętą w posąg lodu babę na peron odstawią i tylko kij jej w cipkę włożą na pożegnanie niemęskiego świata.
Zatem litościwe i przyjazne kobiety przekonują ją, nakłaniają do zgody, coś jej tam doradzają. Zgadza się, bo chce żyć; od tej zgody przez dwieście wiorst dziadek nieustannie babę do życia przywraca, przy życiu ją podtrzymuje, katorżnicy dokarmiają dziadka w czasie nieludzkiej roboty, żeby od nowa nie musiał zaczynać, żeby baba znów nie ostygła, na szczęście dochodzi wreszcie do siebie i obiecuje dziadkowi dożywotnią rentę, oczywiście, jak najbardziej zasłużoną, oficerską.
Widywał ją później, wdzięczna mu była całym ciałem, obżerała się korą z młodych karłowatych brzózek, żuła jakieś porosty, nieźle nawet wyglądała, jakby przytyła, może tylko opuchła z głodu.
Z obiecanej renty niestety gówno wyszło – ustrój się zmienił na nieżyczliwy dla sprawy dziadka, pułkownikowa została gdzieś w Palestynie na wieczne ruchanie w burdelu albo w klasztorze, jedno i drugie możliwe, bo nigdy nie wiadomo co do czego babę skusi.
– Na co biedakowi taki wielki kutas? – pyta ktoś sam siebie szeptem za mną. Nie oglądam się kto, żeby w głupi łeb nie oberwać.
Wszyscy powoli zbierają się i rozchodzą do domów, późno, pewno przed północą. U Doli zegara jeszcze nie ma, orientują się po słońcu. U nas jest, Ojciec przywiózł po wygnanych Niemcach. Przy drodze mieszkamy, ludzie wstępują i pytają o godzinę, która jest, albo może być za chwilę. Wojciech chwilę podrzemał w sieni z głową opartą o wór otrębów, odpoczął i wchodzi do kuchni, pewno po raz ostatni, staje nad bełtem, przykłada skrzypki pod brodę, opuszcza i śpiewa:
Dudni woda, dudni,
w cembrowanej studni –
a dlaczego dudni?
bo jest woda w studni.
Zostajemy sami, ja jestem ostatni, miałem rozkaz zaraz wrócić, ale czegoś podobnego nie widziałem. Nikt zresztą nie widział, nie tylko ja. Każdy, wychodząc, jeszcze raz podchodzi do źródła i patrzy: męty już osiadły na dnie, przebija się czysta woda, bulgocze i wypełnia studzienkę. Jeszcze chwila – a rozleje się po całej kuchni, piec się zapadnie, dziadek dorżnie babkę już w piecu i na rano będzie jeszcze ciepła.
Stoimy z Dolą pod oknem. Dola nie ma dobrej miny, bo nie może mieć. Z daleka dochodzi nas ostatnia już przyśpiewka w trzy dupy zapitej Jagny:
Dała bym ci siuśki
aleś ty maluśki,
bo do mojej siuśki –
potrzeba metr kuśki…
Przyśpiewka gwałtownie urywa się. Jagna albo padła, albo znalazła takiego z taką. Nie będziemy sprawdzać, sama opowie. Nie zna świętości tajemnicy.
Minął czas na powrót i konieczne mycie nóg. Żegnam Dolę. Dziękuje mi za pomoc. Gaśnie u nich lampa, a z pieca dochodzi znany skowyt babki Doli. Starej, wiernej suki jego dziadka.
Augustyn Baran 2002.10.18
W zimie padał przeważnie deszcz. Oblodzone nocą drzewa przypominały szklane, niewyobrażalne dla oka konstrukcje, prosto z filmów fantastycznych, których akcja dzieje się w dalekiej od naszej wsi, galaktyce. Sad, nadrzeczne zarośla, przydrożne wierzby i jawory, małe zagajniki i wielki stary las przy najmniejszym wietrze dzwonił szklanym lodem. Srebrne skorupy lodu opadały w zasięgu korony mieniącej się w słońcu w chrzęście zimnej muzyki trzasku. Strzechy na chałupach, stodołach i stajenkach, na niewielkich brogach, szopkach i chlewikach pokryte lodowym lustrem przypominały dachy szklanych domów z powieści Żeromskiego. Słońce uderzało w nie całą siłą, lustra dachów topniały w mgnieniu oka i trzeba było czekać następnego dnia. Czekałem następnego dnia na to rzadkie zjawisko, patrzyłem z niemym zachwytem, a Dola powiedział:
– Czegoś takiego się nie zapomina, a ty nie zapomnisz na pewno. Jestem, kurwa, tego pewien.
I znowu padał deszcz. Padał całą wiosnę, leje od początku lata. Nasza niewielka rzeczka wylewa dwa, trzy razy w miesiącu; każdy do widoku wylewającej rzeczułki już się przyzwyczaił, nikogo nie dziwi jej widok, zmarnowane na łąkach trawy ani poszum wody w nadrzecznych krzakach; wreszcie wciąż zgniłe niebo nad każdym, więc i nad nami. Kiedy te ulewy na chwilę ustają, wychodzi blade w mgłach słońce, prawie środek lata przypomina zgniłą zimę, nic więcej. Cała kotlina wsi paruje z nadmiaru wód, mgły ciągają się po niej, wspinają się na wzgórza, na lasy i ludzie mówią, najczęściej odwieczni chłopi, tak baby w olbrzymich chustach z frędzlami, jak i staruchy w szarych wyliniałych od czasu i moli kapeluszach, że gdy tylko mgły zaledwie podejdą pod niebo, to znowu zacznie padać. Od tego gadania nie mija nawet noc, i rano znów siąpi. Siąpa jest jeszcze gorsza niż deszcz. Siąpa jest przeraźliwie nudna, okrutna i beznadziejna.
Siedzimy z Dolą przy oknie, on u mnie przy oknie, albo ja u niego, wszystko jedno gdzie jest to okno – widać to samo. Tyle roboty – a tu potop za potopem. Ja najczęściej coś czytam, Dola więcej myśli, on uważa, że z tym czytaniem też trzeba nam będzie wkrótce dać sobie spokój, bo nie ma już nowych książek, a od czytania w kółko tego samego można dostać pierdolca. Dola najbardziej tego się w życiu właśnie obawia. Bo na wszystko inne jest lekarstwo, a na pomieszanie – nie ma i nigdy nie będzie. Pomieszania jest coraz więcej w ludziach i koniec świata będzie jednym wielkim pomieszaniem umysłów, jak kiedyś języków. Na pewno stanie się to w roku 2000, tak bowiem wszyscy uważają nie tylko w naszej wsi, ale w każdej.
Nic jednak nie wymyślimy, bo słota jest karą za jakieś i czyjeś we wsi grzechy, wciąż nie wiemy jakie i czyje, nikt nie chce powiedzieć ani słowa, być może są to jakieś grzechy ogólne, a nie szczególne, znacznie ciekawsze, bo wiadomo od kogo mogą pochodzić. W naszym wieku wszystkiego nie można się od razu dowiedzieć; nikt ci nie powie, informatorzy czyli plotkarze boją się. Przyczyny obaw są nam również nieznane. Być może z jednej strony wszyscy boją się Partii, z drugiej Kościoła, który też ma swój udział w wiecznym tumanieniu i ucisku ludu. Wiemy to z historii, polskiego, przede wszystkim z prelekcji i spotkań z pisarzami, którzy piszą piękne książki o Stalinie, Bierucie i innych Felkach.
– Pożyjemy, zobaczymy – Dola mówi tak zawsze, kiedy nie uda mu się niczego ukradkiem podsłuchać ani dowiedzieć się tak w domu, jak i od przypadkowych gości, przychodzących do jego ojca w sprawach politycznych, gospodarczych, kościelnych i nie tylko. Od pewnego czasu zaczynają przychodzić niemal w każdych, tak ważnych, jak i niewartych funta kłaków ze stu piczek.
W każdym razie nieźle nas ta przewlekła słota uziemiła, nudzimy się jak przysłowiowe mopsy. Zawsze o tej porze byliśmy rozigrani, jak dorastające byczki, dziś przypominamy muły, chociaż ani Dola i ja nie widzieliśmy dotąd ani jednego muła. Ojciec mówi, że Ruskie szli z mułami na zachód zdobywać Berlin, ale mogły to być normalne osły, jeżeli to były osły.
Każdego poranka wypatrujemy lepszej pogody, ale ta nie nadchodzi. Dzień za dniem bez odmiany, także każdy wieczór i noc w naszej wsi, bo w sąsiedniej wiosce mieszka płanetnik i zajmuje się, czasem skutecznie, wypierdzielaniem chmur na inne wioski. Nie można tego płanetnika sprowadzić do naszej wsi, ma moc czynienia dobra tylko na własnych wzgórzach. Wysłano wprawdzie protesty tak do Partii jak i Kościoła, jedne ze skargą na Wojtka–płanetnika, inne z prośbą o jego przybycie do nas, ale Partia nie odpowiedziała, a Kościół milczy. W takiej sytuacji nie skutkuje nic, ostatnie modlitwy błagalne w kościele też nie poskutkowały, chociaż baby chlipały, biły w posadzkę łbami, a chłopi jak zawsze kurzyli skręty pod wielkimi lipami, trzymając pety w dłoniach, żeby nie zamokły.
– Musi minąć oktawa Bożego Ciała – i wtedy dopiero będzie pogoda luks – powiedział wujek Dymitr, stary Rusin, który nie został Ukraińcem i ocalał z pogromu.
Wujka Dymitra niezbyt lubię, pewno dlatego, że nie ma za co go lubić. Jest bratem mojej babki od walecznego Koguta, babce dorównuje w gadaniu od rzeczy, a Kogutowi w czupurności przy każdym gdakaniu o niczym.
Podziwiam u niego leczenie ran otwartych lub wciąż otwierających się; nie buja, podpatrzyłem go, jak odkażał obcięte siekierą paluchy, podkładając je pod wysoko zadarty krowi ogon, gdy ta sikała olbrzymim strumieniem na łące za drogą. Szczochy lały mu się po obciętych paluchach na rękę i skapywały z łokcia w trawę.
Mój Ojciec też uważa ten zabieg za niezwykle skuteczny, ale przy najdrobniejszym skaleczeniu woli bardziej cywilizowane metody leczenia, ostatnio uwierzył w moc wody utlenionej.
Cierpliwie czekamy z Dolą do czasu ostatniego dnia oktawy po Bożym Ciele, kiedy to ma przestać padać, tymczasem już na dwa dni przed świętem nagle padać przestało, zatem od dwu dni nie pada i chłopi mówią, że teraz baby będą prosić Boga o deszcz i znowu zawracać Mu głowę przyziemnymi sprawami naszej wsi. A takich, jak nasza, ma całe galaktyki i należy wątpić, czy dolecą Go babskie zdrowaśki, ojczenaszki oraz głupawe litanie, których absolutnie nikt w niebie nie słucha. Nikt normalny ich nie słucha, odmawiają je wszyscy nienormalni, lekko niepoczytalni, najczęściej wcale nieoczytani nawet w najcieńszych partyjnych broszurach.
My – na pewno nie będziemy o nic Go prosić, a deszcz wcale nie jest nam ani razu w ciągu roku potrzebny. I nigdy nie będzie. Komuna się szerzy, wszędzie się umacnia, spółdzielnia produkcyjna we wsi już prawie powstała, jedną babę wyciągnęli spod koła ciągnika, co się rzuciła na ratunek ojcowskiego wertepu za Hawlowym Potokiem, drugą koło przejechało, ale nic się babie nie stało. Obie całe, zdrowe, rzecz tylko w tym, że sami biedacy do spółdzielni wstępują, a bogaty ani jeden.
Kiedy powstanie ta spółdzielnia, żaden deszcz ani susza jej nie zaszkodzi, bo spółdzielnia – tak nam mówią w szkole – będzie bogata i sama sprowadzi sobie sztuczny deszcz ze specjalnej deszczownicy, a ją ze Związku Radzieckiego. Ten będzie padał tylko na pola spółdzielców i ani jedna kropla nie spadnie na kułackie stajania, choćby kułacy na kolanach spółdzielnię prosili. Nie uproszą, ani ich nikt wtedy do spółdzielni nie przyjmie.
– Prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niż kułak wejdzie do spółdzielni produkcyjnej – powiedział na ostatnim apelu nauczyciel. Mimo to, trzeba walczyć ze wszystkich sił, trzeba uświadamiać, agitować, przekonywać spokojnie czyli perswadować. Nie wolno nam wszystkim tracić nadziei, bo nie ma wyjścia dla biednej galicyjskiej wsi, dla wszystkich polskich wsi i małych miast.
Do nas, młodych, jeszcze dzieci, należy ten świat, musimy go zmieniać w walce ze starym. Nie jest i nie będzie to łatwe, ale kiedyś zakończy się wielkim sukcesem. Pod przewodnictwem Partii zbudujemy drugą polską wieś, jak teraz budujemy miasta. Widać to na filmach i słychać w pogadankach radiowych na wszystkich falach. Można o tym przeczytać w gazetach i posłyszeć w opowieściach ludzi przyjeżdżających ze świata do naszej wsi.
Wysłuchaliśmy z zapałem tego apelu do nas, młodych ludzi, których stary świat trzyma na uwięzi razem z krowami, starymi i chudymi krowami, obsranymi po bokach, wymiona w dzięglach, kark we wszach i liszajach, które musimy paść całe popołudnia, a niektórzy nawet rano, zamiast w tym czasie słuchać radia, jeździć na wycieczki, poznawać świat, oglądać i kąpać się w morzu albo zdobywać góry, jak to jest w znanej piosence. Nasi młodzi radzieccy koledzy i koleżanki, pionierzy, mają już to za sobą, my jesteśmy jeszcze na początku walki o Nowe. Piszemy do nich listy, odpisują, proszą o „otkrytki”, my o odznaki. Ja ani nie piszę, ani o nic nie proszę. Tak zawsze najlepiej.
Dlatego już dzisiaj i od dzisiaj musimy zacząć przekonywać swoich rodziców, namawiać ich by wstąpili do spółdzielni produkcyjnej. Poza tym, także od dzisiaj, nasi nauczyciele pójdą do każdego domu we wsi i wspólnie wiele zdziałamy, jeśli tylko zdołamy przekonać ciemną wieś do światła przyszłości.
Wracam do domu: i ja dzisiaj zacznę swoje wielkie dzieło. Wiem, że Ojciec zrozumie mnie, że właśnie w spółdzielni będzie mu lepiej żyć, i nam wszystkim w domu też. Siostra będzie mieć ładne lalki w przedszkolu, Matka nauczy się jeździć na spółdzielczej damce do kościoła. Ojciec ni