Niemal dwa miesiące temu wymyśliłem prezent imieninowy – koncert Electric Light Orchestra.
20.00
Sala Kongresowa wypełniona po brzegi. Atmosfera subtelnej radości unosiła się, aż pod kopułę. Na scenę najpierw weszła orkiestra symfoniczna – głównie smyczki w rękach młodych artystów z Poznania. Brawa i wielka wrzawa kiedy po chwili na scenie pojawili się Mik Kaminski i Louis Clark. Oni występowali zarówno w ELO jak i ELO Part II. Następnie wkroczyli Eric Troyer, Philip Bates i Gordon Townsend – współtwórcy sukcesów ELO Part II. Obok nich stanął również basista Glen Burtnik, który zastąpił zmarłego w tym roku Kelly’ego Groucutt’a.
Od ponad trzydziestu lat ich muzyka porywa łącząc siłę rocka z symfonicznym tłem. Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ich płyty były niedościgłym marzeniem a najlepszym źródłem muzyki było Radio Luxemburg. Wieczory i noce przy głośniku na falach średnich około 1300 kHz i Don’t Bring Me Down. Skrywane dymki z papierosa, półmrok chwiejnego płomienia świecy, zapach dziewczyny i godziny ze światem, godziny z rockiem, godziny z ELO. Powietrze inaczej pachniało, czas płynął wolniej a radość z drobiazgów dawała szczęście.
Electric Light Orchestra od samego początku była eksperyment rockowo-symfonicznym. Od 1971 roku specjalizowali się w komponowaniu utworów, z wykorzystaniem klasycznych elementów brzmienia orkiestry. Ich pierwsza płyta „The Electric Light Orchestra” wzbudzała zachwyt oryginalnością. Następnie, licznie wydawane single, począwszy od „10538 Overture”, i płyty przyczyniły się do nieprzerwanego pasma sukcesów. Złote, platynowe płyty, spektakularne trasy koncertowe – ELO zapełniało po brzegi ogromne areny stadionów.
Historia Electric Light Orchestra to historia dwóch zespołów. W połowie lat 80-tych grupa podzieliła się na ELO i ELO Part II a obecnie artyści występują pod nazwą Electric Light Orchestra The Former Members.
Zgasło światło i w naszą stronę wystrzeliła muzyka i rozbłysły reflektory.
Siedziałem zaczarowany niemal dwie godziny wchłaniając wszystkie dźwięki w zawieszeniu, poza kontrola zmysłów w transie młodości, wirowania, śpiewu. Znowu miałem dwadzieścia lat.
Gdybym miał zdać szczegółową relację, to miałbym z tym poważny kłopot. Czas spędzony podczas koncertu była jak mentalne znieczulenie. Był to stan błogości połączony z nieświadomością. Jak kiedyś wspomniał mój przyjaciel przekraczając próg klasztoru – czas się zatrzymał.
Dzisiaj, kilka dni później pozostało mi ciepłe wspomnienie i muzyka płynąca z MP3 podczas popołudniowej przebieżki.
AB 2009.12.02