Ponury, późnojesienny dzień. Za oknem ciężka, szara mgła. Wlecze się, kłębi, śmierdzi. Każdego roku jest podobna, ale zapomina się o tym, więc obecna wydaje się bardziej mroczna i nieprzyjemna.
Tak jest na wsi, w mieście nie ma czasu na leniwe obserwacje przedpołudniowych mgieł. W mieście jest pęd do życia, lub tylko po Kapitał.
Bohater tego felietonu prawie każdego dnia człapie do sklepu mojego kuzyna, pierwszego we wsi burżuja, może już nawet kapitalisty.
Patrzę na przygiętą ku drodze sylwetkę. Jeszcze parę lat, jeśli Pan Diabeł życia nie ukróci – i będę do niego podobny. Coś zawsze się kończy, tylko niedostrzegalnie.
W ręce trzyma kij, w drugiej starą torbę na chleb. Tak bywa, gdy czterdzieści lat mija – torba dłuższa od kija.
Pamiętam jego barwną opowieść, tak niedawno z werwą opowiadaną chłopom w kuźni „Pod Horbem”.
Był kiedyś z niego chłopak-chwat. Przyszli Niemcy i zobaczyli go pełnego życia, werwy i pomysłów. Taki dziarski…
– Przyda nam się jako junak – pomyśleli. I zaraz zabrali go do junaków. Bo Niemcy natychmiast realizują swoją myśl, nie odwlekają jej jak inne narody w nieokreśloną przyszłość, która może się nie zdarzyć.
Właśnie w tajnych planach Kancelarii III Rzeszy zamierzano zerwać przyjaźń ze Stalinem. Nie była ona już potrzebna Hitlerowi. Pilniejsza była przestrzeń życiowa dla Narodu Panów. Aż po Ural, a potem dalej – po przyjazną granicę z Japonią. A potem cały świat: już bez granic, niemiecki.
Mężczyzna poczłapał do sklepu. A wtedy, w tamtą jesień – jako junak pojechał w okolice Przeworska na akcję zwożenia buraków cukrowych.
Niemiec ma powozić. Polak naładował, może nawet przeładował wóz. Konik nie może ruszyć z miejsca. Ruszył wprawdzie – ale nie może uciągnąć. Wierzga, narowi się, sabotuje komendy okupanta. Może tylko zniemczonego Ślązaka.
– Ich habe eine Idee – mam pewną myśl – mówi nasz Bohater. Schodzi z wozu, podbiega do ogniska i wyjmuje słusznego z urody buraka, którego kobiety piekły na słodką kolację.
– Achtung, Achtung! – krzyczy do Niemca i szybko wkłada gorącego buraka koniowi głęboko pod ogon. I wskakuje w biegu na wóz. A konik pędzi: kłus, galop, szarża. Polska szarża. Opóźnieni – nadrabiają spóźniony czas. Tylko Polak to potrafi, z Niemcem.
Widzą dopiero zamykającą się bramę cukrowni. Ale są już blisko, nie patrzą w tył, nieważne, co za nimi. Cel jest wszystkim.
– Zdążymy, bracie-Niemczulku! – mówi do wystraszonego okupancika.
Galopada trwa. Niemiec trzyma się Polaka. Polak pewnie trzyma naprężone lejce. Jeszcze ta ostatnia prosta po tym błotnistym wirażu za nimi. Ale zamykają już bramę. Nieważne. Koń rzuca się na nią, staje na dwóch nogach. Spieniony, oszalały. Dyszel strzela… Są jednak na miejscu. Strażnik musi ponownie otworzyć bramę.
Podchodzą do konia. Dopiero teraz wypada wciąż jeszcze ciepły burak. Niemiec rzuca go na olbrzymią hałdę. Tylko ten jeden ocalał… Szkoda więc każdego kryształka cukru. Żołnierz czeka na słodycz. A na Wschodzie czeka już Śmierć.
Augustyn Baran 2000.08.21